czwartek, 26 września 2013

KAROL W AZJI - WYCIECZKA KRAJOZNAWCZA - M.IN. KAWA Z PUPY LISA



Dziś cały dzień jeździliśmy po okolicach (szeroko pojętych) Sanur i zwiedzaliśmy to, co jest to zwiedzenia po drodze. A było co zwiedzać. Mówię wam. To co do tej pory widziałem było ładne, ale teraz zobaczyłem co się naprawdę tu dzieje w okolicach.

Pierwszy punkt to Las Małp - czyli park, gdzie mieszkają takie śmieszne małpy, które nie są schowane do klatek, tylko chodzą sobie normalnie po alejkach i wymuszają na ludziach, żeby dać im banana albo jakiś inny smakołyk. To podobnie jak ja, z tym że ja nie mieszkam w lesie i próbuję wymuszać na rodzicach, co przestało im się z resztą już podobać i nie wiele dostaję. W odróżnieniu od małp, które prezentują swoje wdzieki przed co i rusz nowymi osobami i gawiedź daje się nabrać na te same triki co wycieczka sprzed dwóch i trzech dni. Nawet myślałem, czy by tam nie zostać w tym lesie, ale ogona nie mam, więc towarzystwo by mnie nie zaakceptowało. Poza tym ja nie lubię kraść, a te małpy robią to nagminnie. Np cioci Mai jedna z nich buchnęła paczkę mokrych chusteczek z plecaka, a potem uciekła na drzewo i wszystko wybebeszyła chcąc to zjeść. Szkoda, że ciocia nie miała pastylek rycynowych, wtedy taka małpa poznałaby smak prawdziwego ciśnienia. Tata, czasem przychodząc z pracy o facjacie wyraźnie zmęczonej, nazywa ten stan "permanentną sraczką". O wy małpy, gdybyście tylko poznały to oczyszczające uczucie... Lewatywa napełniona płynną nirwaną. Nirwatywa - tak pewnie się to nazywa po hindusku. A małpa wyrzuciła wszystkie chusteczki z torebki i uciekła w las. Z resztą w bardzo piękny i stary las, gdzie fikusy sięgają 20 metrów i zwisają im liany jak trąby słonia. Las małp mi się podobał.

Potem pojechaliśmy zobaczyć pola ryżowe. Kiedyś niejaki śpiewak Gniatkowski przynudzał na swojską nutę piosenkę o słowach "Ryżowe pola w wodzie mokną, bawoły groblą ciągną wóz...". Wszystko się zgadzało. Pola mokły w wodzie, nie było jednak bawołów, a chciałem bardzo sprawdzić, skąd im wyrasta grobla, do której mocowało się te opiewane wozy. Niestety pozostanie to dla mnie biologiczną tajemnicą. Tata w każdym razie chyba też nie bardzo wiedział, bo jakoś tak niepewnie rozglądał się po okolicy. Pewnie szukał bawołów.

Kolejnym etapem podróży był wulkan. Wulkan czynny, bo co jakieś 10 lat wypluwa z siebie trochę lawy, która zastyga na jego zboczach a pyły wydychane przezeń urzyźniają glebę w okolicznych sadach i polach ryżowych. Wulkan był dość duży, więc pozwoliłem sobie na wybicie z głowy rodzicom chęć wchodzenia na niego. Tata od razu mnie poparł, bo on po górach chodzić nie lubi, więc nie musiałem za długo się drzeć. Jakieś 15 minut tylko.

Po drodze zajrzeliśmy jeszcze na plantację kawy. A kawę to ja lubię. Z mlekiem.
Na Bali mają dobrą kawę, bo sami ją tu hodują i palą, więc świeżo z plantacji jedzie do kawiarni, gdzie można jej skosztować. Ponieważ moja mama pracuje w firmie, która sprzedaje kawę, z wielkim tym bardziej zainteresowaniem odkrywała jak rosną ziarenka, jak się je potem pali i jak pachnie świeżo uprażona kawa. A pachnie przednio.

Jest jeszcze jedna rzecz, której spróbowaliśmy na tej plantacji. Co prawda obrzydlistwo to było, ale mama stwierdziła, że warte swojej ceny.

Żyją na Bali takie małe liski, lokalnie zwane Luwak, a po naszemu Łaskun Muzanga, które zjadają najpierw ziarenka kawy, tylko te najlepsze, a potem po ich nadtrawieniu wydalają je. Wiecie co by było, gdyby okazało się, że ich kupy nie mają żadnej wartości? Łaskuny pewnie rodziły by się bez pup. Na szczęście ich kupy, po umyciu i osuszeniu to wartość około 2000 Euro za kilo. Bo tyle kosztuje kawa, zwana Kopi Luwak robiona z oczyszczonych i oskubanych ziarenek kawy wydalonych przez te przemiłe stworzenia. Na degustacji tej kawy, ze skrzywionymi ustami wszyscy orzekliśmy, że rzeczywiście kawa ta jest niezła.

Widziałem też wielkiego nietoperza. Ale chyba na nasz widok zemdlał, bo siedział przez chwilę z głową do góry.

Ostatnim elementem wycieczki była świątynia z XI wieku wykuta z skale i otoczona polami ryżowymi. Na mnie nie zrobiła wrażenia, a na rodzicach owszem, ale może wypieki na twarzy mieli dlatego, że musieli mnie wnosić po znacznej ilości schodów na górę i w dół. Nie wiem, ale szybko uciekliśmy, gdyż zaczęło mi się nudzić. Nie było placu zabaw.
Tak jakby w XI w. dzieci miały inne wymagania niż teraz. Zjeżdzalnia, huśtawka i piaskownica. Czy my dwulatki prosimy o zbyt wiele? A może mnisi na tych terenach żyli w celibacie i nie trzeba było budować przybytków dla młodzieży? Znów te pytania i znów brak odpowiedzi. O dorosłości! Studnio mądrości, czerpaku inteligencji, wiadro światłości!Przybywaj...

Wycieczki krajoznawcze są ciekawe, bo ciągle coś się zmienia, ktoś mnie nosi na rękach, gdyż czas gra ważną rolę w wykonaniu planu (a tata twierdzi, że się ciągnę jak ślimaków stado) więc transport jest, zawsze moża poznać kogoś, kto jeszcze nie dał mi ciastka, a poza wszystkim lubię jak moi starzy mają coś od życia. Polubiłem wyspę Bali. Polecam.

Mam taką małą jednak uwagę do Bali. Przestałem być trochę w centrum zainteresowania lokalnej społeczności. Ma to pewnie związek z faktem, iż wyspa ta jest mocniej uturystyczniona i widuje się tu czasem ludzi z Europy podróżujących z dziećmi, więc mały białas nie jest niczym nowym. W Malezji było inaczej, gdyż wszędzie gdzie tylko mrugnąłem okiem kończyło się to albo chęcią dotknięcia mojej buzi/ręki/nogi/brzucha (to musiałem jakoś znosić) albo obdarowaniem mnie czymś słodkim (to mi wynagradzało ciągłe mnie macanie przez wszystkich). Bo inaczej muszę (choć z ciężkim sercem) nadwyrężać portfel moich opiekunów wymuszając na nich zakupy towarów, które mógłbym przy odpowiednim splocie wydarzeń dostać całkowicie bezgotówkowo. A ja nie chcę być dla nich ciężarem. Ot co.







































KAROL W AZJI - NURKOWANIE NA BALI



Pisałem już o tym, że moi rodzice przez trzy dni nurkowali. Uważny czytelnik zada oczywiście pytanie, co się działo wtedy ze mną. To bardzo słuszne i zasadne pytanie. Wymyślili sobie oni, znaczy moi rodzice, taki motyw, że ja będę siedział na powierzchni, spokojnie czekając kiedy oni się wynurzą. Myślałem z początku, że sprawa będzie łatwiejsza, bo jest przecież ciocia Maja, którą znam i nie mam problemu, żeby z nią zostawać. Trochę płaczu na początku, a potem czysta zabawa. Wyszło jednak na jaw, że Maja też będzie nurkować. I wtedy pojawił się klops. Bo kto miałby ze mną czekać na brzegu albo na łodzi, kiedy moja trójka opiekunów zanurza się w morskich toniach?

Pierwszego dnia wszystko wyglądało w miarę spokojnie, bo na miejsce nurkowania (czyli Padong Bay) pojechaliśmy z polskim instruktorem i jego indonezyjską żoną, która nie dość że mówiła trochę po polsku to wzięła ze sobą parkę prześlicznych dzieciaków o imionach - Leon i Alicja, z którymi wydawało mi się, że jakoś spokojnie czas spędzę i nie będzie płaczu. Jednak lekkie dolegliwości brzuchowe, które mnie złapały podczas drogi autobusem w tamtą stronę spowodowały, że byłem delikatnie rozdrażniony i perspektywa zostawienia mnie z ciocią Ike była mało ciekawa. Do tego wszystkiego moi rodzice uznali, że to świetny pomysł i że z Leonem na pewno świetnie mi czas minie. Udownodniłem całej wiosce, że pierwsze dziesięć minut po tym jak rodzice weszli na łodkę można zapisać w kronice jak jeden z dziesięciu ( zaraz po uderzeniu fali wody podczas trzesięnia ziemi w 2006 roku) najgłośniejszych momentów w nowożytnej historii tego terenu.

Przeplatanie się słów " mama" i "tata" oraz "nie łódka" spowodowało zbieg ludności, która oczywiście nie rozumiała o co mi chodzi. Ike, która trzymała mnie na rękach trochę rozumiała, ale dopiero kiedy zaproponowała mi ciastko, nagle przestałem płakać i chętnie przystałem na wysuniętą propozycję. Wiadomo mi było, że długie płakanie rodziców nie zawróci, a jak się wszyscy wkurzą, to nic nie wymuszę. Dlatego uznałem, iż 10 minut to wystarczająco długo, żeby było wiarygodnie a wystarczająco krótko, żeby nie zniechęcić. Ciastkom i soczkom nie było końca tego dnia. Rodzice jeszcze tego popołudnia raz jeszcze wypływali w morze, więc koncert powtórzył się, jednak już trochę z mniejszym natężeniem. Nie chciałem wystraszyć Leona, który okazał się być fajnym kolegą, a w dodatku mówił w miarę po polsku. Miał trochę ciemniejszą ode mnie skórę na twarzy (co akurat nie jest jakieś trudne, bo ja w końcu jestem biały jakby mój ojciec z zawodu był pomocnikiem młynarza), ale włosy blond, zakręcone na końcach nadawały mu takiego naszego, znaczy słowiańskiego, charakteru. A jego siostra - aniołek. Ciemne oczy i taka mała, ciągle uśmiechnięta buźka. Mógłbym mieć taką siostrzyczkę. Zdaje mi się jednak, że w tej konfiguracji rodzinnej taka opcja nie wchodzi w grę, chyba że moje pradziadostwo urodziło się w strefie klimatycznej pt. Jest bardzo gorąco. Z tego co wiem - tak nie jest.

Drugiego dnia zabrakło cioci Ike i Leona ( nazwanego przeze mnie Elonem). Chciałem już ogłosić rozejm i pogodzony z tym, że starzy będą znikać pod wodą na kilkanaście minut, kontynuować zabawy z Leonem i Alicją, ale drugiego dnia przywitała nie inna ciocia, która nie mówiła po polsku, nie rozumiała mnie, a w dodatku wyglądała na taką, co ma mało ciastek (potem wyszło na jaw, że miała dużo, tylko musiałem ją przymusić do ich wyjęcia odpowiednio głośnym rykiem). Podczas płyniecia łodką już czułem, że będzie to marna wycieczka, nawet chciałem ulać na tatę, ale przytulił mnie mocno i wytłumaczył, że oni chcą z mamą nauczyć się lepiej nurkować i że w związku z tym chciałby bardzo, żebym został z ciocią na godzinę, a oni sobie zejdą pod wodę. Opowiedział mi jak tam jest pod wodą. To było bardzo ciekawe i pomyślałem sobie, że im jest na prawdę szkoda zostawiać mnie samego na powierzchni i gdyby tylko była taka możliwość to wzięli by mnie ze sobą oraz pokazali mi to wszystko, o czym tata mi wtedy opowiedział.
" Ocean to takie wielkie morze, które jest bardzo słone, ale o tym już wiesz, bo się w nim kąpałeś. Istnieje możliwość obejrzenia go z brzegu, co robimy razem od kilku dni, ale jest też możliwość zejścia pod wodę i zobaczenia wszystkiego tak jak widzą to zwierzęta żyjące tam właśnie
- znaczy ryby? - mógłbym zapytać gdyby potrafił toczyć z tatą wielogodzinne dysputy, ale ponieważ nie umiem, moje pytania i odpowiedzi proszę traktować jako potencjalne, ale nie zadane pytania, to wszystko dla uatrakcyjnienia opowieści, która mogłaby by być inaczej monotonną.
- tak, własnie. Ryby, żółwie, rekiny i ślimaki. Wszystkie te zwierzaki można zobaczyć schodząc pod wodę. Mama, tata i ciocia Maja ubiorą takie czarne skafandry, Mariusz, czyli nasz instruktor, założy nam na plecy kamizelki z butlami i zanurzymy się aż na 30 metrów, bo podczas tych zejść będziemy robić kurs nurkowania, który pozwoli nam zanurzać się na właśnie taką głębokość.
- A co jest tam na dnie. Po co tak daleko schodzić? - mógłbym zapytać, w końcu nigdy nie byłem tak nisko pod wodą, to mogę nie wiedzieć.
- Schodzenie tak nisko daje możliwość zobaczenia obiektów, które nie występują płycej. Np. zatopiony niedaleko okręt amerykańskiej marynarki z II Wojny Światowej, którego większość leży na 20-30 metrach. Chcąc go obejrzeć trzeba się tam zapuścić. Są takie żółwie, które nie wypływają płycej za dnia, bo boją się że coś je może zaatakować, a nawet zjeść.
- To ty chcesz tam jeść żółwie tato? - moje pytanie chyba nie byłoby bezzasadne.
- Pod wodą niczego nie wolno dotykać ani tym bardziej zjadać. Świat podwodny jest po to, aby się nim zachwycać, aby frunąc niemal w wodzie przepływać obok rafy koralowej i chłonąć jej piękno tylko przez fakt, że widziało się ją z tak bliska. Dźwięk wydychanego powietrza lub cisza, kiedy na chwilę wstrzyma się oddech współgra z nieograniczoną przestrzenią podwodną, nie wiadomo do końca gdzie jest koniec, gdzie początek, a limity wyznacza wskazówka ciśnienia w butli. Dopóki jest powyżej 80 barów, dopóty nic nie zakłóca tej iluzorycznej dla nurka symbiozy człowiek z oceanem. Ryby, które płyną przed maską patrzą na Ciebie i zastanawiają się, czy będziesz tu za chwilę czy nie. One z resztą mają krótka pamięć, więc podpłynąwszy za momentów kilka przed Twoją maskę znów się zastanawiają, jak długo będziesz pływać na ich podwórku.

A wszystko jest takie zniebieszczone. Takie prawie powolne i spokojne. Prawie, bo jeżeli w okolicy nie ma żadnego osobnika stanowiącego kolejne oczko w łańcuchu pokarmowym, to towarzystwo się nie spieszy, lecz kiedy się pojawia zagrożenie, nagle okazuje się że większość podwodnego tłumku, to świetni sprinterzy.

- a Ciebie nikt nie zje?- pytanie o tyle chciałem zadać, że w końcu przed moimi rodzicami jeszcze kilka lat w służbie mojego porządnego wychowania i wyprowadzenie, że się tak wyrażę, na szerokie wody.
- Nurkowanie z butlą jest bezpieczne płyniemy tam, gdzie nie ma zagrożenia, nie dotykamy niczego, a szczególnie dziwnych ryb i wracamy na powierzchnię zanim nam się skończy powietrze. Kiedyś Ciebie też tam zabierzemy i wtedy zobaczysz, czy to co Ci opowiedzialem to prawda, czy spojrzymy na to inaczej"


Na to czekałem. Obietnica zabrania mnie pod wodę uspokoiła mnie na tyle, że u nowej cioci płakałem tyle co u Ike, a potem zasnąłem na 3 godziny na pokładzie statku. Następnego dnia było już lepiej, ale brzuch mi strasznie urósł, bo ciocia okazało się, miała ciastka wszędzie pochowane i wcale nie miała zamiaru dać ich innym dzieciom.

W basenie niedawno sprawadziłem, że jeszcze nie umiem pływać, więc cieszę się w gruncie rzeczy, że reszta mojej wycieczki zrobiła kurs advanced open water divers beze mnie. Na mnie przyjdzie czas, kiedy sam o tym zdecyduję. A na razie muszą mi wystarczyć zdjecia taty z nurkowania.












poniedziałek, 23 września 2013

KAROL W AZJI - BALI

Moi rodzice lubią zachwycać się faktem, że nie mam problemu z lataniem samolotem. Nie dziwne jest to skoro za każdym razem wszyscy traktują mnie jak pasażera pierwszej klasy. Mam miejsce do spania, jedzenie przychodzi o czasie nie takim jak dla wszystkich, tylko wtedy kiedy się obudzę, a ludzie wokół są dla mnie cukierkowo mili.

Lot do Denpasar na jednej z wysp Indonezyjkich przebiegł mniej wiecej podobnie, choć z jedzeniem było trochę bardziej krucho, gdyż AirAsia to tania linia lotnicza w związku z czym posiłki należy sobie kupować samemu. Ale wynagrodziło mi to wyłożenie się na dwóch siedzeniach i przespanie większości trasy. Ponieważ dziennie śpię około 3 godzin przesypiam jakąś tam część wakacji, ale powiem wam szczerze, jakoś mnie to nie przeraża. W wakacje człowiek powinien robić to na co ma ochotę, a drzemka to dokładnie to, co chcę robić podczas moich wakacji. Codziennie i bez wyjątku.

Pan taksówkarz, uśmiechnięty człowiek o ciemniejszej skórze bardzo sympatycznie zapakował mój wózek do bagażnika, a mama powiedziała gdzie chcemy jechać. Ponieważ nie zastanawiałem się wcześniej nad faktem, że ludzie tu w około są sporo ciemniejsi niż my, z Warszawy, patrzyłem przez całą drogę na pana w lusterku i zastanawiałem się, z jakiego powodu na Bali (ale także w Malezji) ludzie mają skórę o kolorze przypominającym ciemną czekoladę, jednak z większym odcieniem brązu. Może słońce ich opaliło, skoro tak długo tu już mieszkają? Czekam na ten moment, kiedy będę mógł zadać tacie te wszystkie trudne pytania, które mnie dręczą. Bo niby się można domyślać, ale pewności nigdy nie ma. Na razie mój zasób słów, jakie umiem powiedzieć ogranicza się do kilkunastu, a z nich pytania o pigmentację skóry i proces tworzenia melatoniny u mieszkańców Indonezji nie sklecę. Jeszcze nie.

Dojechaliśmy do ładnego i ukrytego hoteliku w mieście Sanur, gdzie nie ma aż tak wielu ludzi, a dostęp do plaży jest łatwy.

Oceniając Bali z tego co już widziałem - to piękna, malownicza, zielona wyspa, wynurzająca się z Oceanu Indyjskiego jak wielki żółw, który powoli wychodzi z wody. Niespiesznie i bez żadnego ciśnienia. Góry wulkaniczne tworzą scenerię, która przypomina mi dżunglę z filmów o Indiana Jones'ie, a woda, która oblewa całość jest niebieska i czysta. I dość zimna w dniach kiedy przybyliśmy na wyspę. (O tym powiem w rozdziale - nurkowanie rodziców bez Karola)
W ogóle temperatura na Bali w wrześniu nie jest taka, jaką doświadczaliśmy w Singapurze czy w Kuala Lumpur. Nawet na wyspach Perenthian było dość gorąco. A tutaj okazuje się, że kiedy świeci słońce, to oczywiście pupa się poci, ale kiedy tylko człowiek się skryje w cień, albo zapadnie mrok, upał (który i tak nie jest tak żrący jak w wyżej wymienionych miastach) lżeje i czasem nawet mama zakłada bluzę, kiedy wybieramy się na wieczorny spacer.

Przy plaży ciągnie się dość długi chodnik, którym można przejść całe miasto od strony oceanu. Podczas jednego ze spacerów tą promenadą natrafiliśmy na ceremonię, która jak mi Tata wytłumaczył, była odpowiednikiem polskiego pogrzebu. Od razu mi się zaczęły cisnąć na usta pytania o tym, czemu ludzie umierają, kiedy wszyscy ludzie umrą etc, ale znów nie byłem w stanie wyeksplikować ich czerpiąc z koszyka zasobowego moich słów. Więc odpuściłem, zaparkowałem na czas jakiś i zacząłem oglądać co się dzieje.

Powiem to na wstępie, bo to opowiadanie tylko dla dzieci o mocnych nerwach, trup się słał gęsto. Bo Balijczycy doszli do wniosku, że ten dzień jest najlepszy na takiego typu ceremonię, więc uzbierali kilka rodzin, jakie właśnie pożegnały swoich bliskich i zrobiono kilkugodzinne, wielorodzinne spotkanie, które między jedzeniem, śpiewaniem i ubieraniem się bardzo odświętnie wiązało się też z paleniem ciał. Bo Balijczycy to głównie wyznawcy hinduizmu, a w tej kulturze kremuje się swoich zmarłych. Swoją drogą etymologia słowa - kremacja - musi być bardzo zawiła, bo kojarzy mi się raczej z nasmarowaniem skóry mleczkiem o wysokim UV. Co może akurat w tym wypadku nie byłoby pozbawione aż takiego sensu, gdyż sam proces spalania zachodzi w wysokich temperaturach, a mama zawsze mówi, że jak jest gorąco, to trzeba się wymazać kremikiem.

Ceremonia, do której dołączyliśmy zaczęła się już trochę wcześniej więc zza ogrodzenia widziałem dość spory tłum ludzi otaczający kolorowe budowle, na których szczytach stały wręcz sarkofagi. Wszystko w kwiatach, ziołach oraz innych darach takich jak jajka czy ciasto. Bardzo to wszystko dziwne, bo dla naszej kultury pogrzeb to sytuacja dogłębnie smutna, przeważnie pada deszcz, jest szaro, wszyscy ubrani są na czarno i łza spada często. Tutaj było zupełnie odwrotnie. Panie były pięknie ubrane, panowie na jasno i z kolorowymi dodatkami, a wszyscy skłębieni przed konstrukcjami, które na górze miały miejsce na wiecznego pasażera i czekały na odpalenie. Niestety nie silników, ale stosu pod daną konstrukcją. Na szczęście w trakcie kiedy podpalano jedną budowlę przyszedł czas na moją drzemkę, więc jedyne co mi pozostało, to zdjęcia, które tata robił, kiedy ja w cieniu palmy kokosowej oddałem się uwodzicielskiemu poczuciu, że spadam.

Kiedy się obudziłem siedzieliśmy w barze na plaży, a rodzice właśnie kończyli jeść kluski. Rozumiem, że rozumiecie, iż natychmiast wstałem i poprosiłem o swoją porcję.

O mieście napiszę jeszcze trochę, jak się po nim bardziej rozejrzymy, bo na razie od dwóch dni codzień wypływamy na nurkowanie. To znaczy, ja zostaję na łodzi albo brzegu, a rodzice nurkują. Z tą jawną niesprawiedliwością rozprawię się w następnym poście.


































czwartek, 19 września 2013

KAROL W AZJI - KUALA LUMPUR



Zajechaliśmy do bardzo dużego miasta. Bardzo dużego i bardzo azjatyckiego. To nie to samo co Singapur, choć rozmiar podobny. Wysokie budynki zakrywają horyzont tak mocno, że czasem zupełnie gubię się na ulicy i nie wiem gdzie jest mama, a gdzie tata. Biorąc pod uwagę mój nijaki jeszcze wzrost i fakt, że obserwuję świat z 90 centymetrów, wszystko wydaje mi się takie wielkie i takie nieosiągalne.

Jest w tym mieście bardzo gorąco. To zapewne dlatego, że budynki zamykają dostęp powietrza i wiatr, który może nawet i dociera do granic miasta zostaje zatrzymany na rogatkach i musi tam pozostać. Jest więc duszno i smogowo. Na początku myślałem, że nad miastem lata smok, w końcu to Azja, ale potem podsłuchałem rozmowy taty i mamy, że chodzi o zjawisko polucyjne wiążące w sobie parę i zanieczyszczenie, które unosi się nad miastem i wisi. Skoro wisi, to znaczy, że nie ma go co przegonić. Stąd moja teoria o wietrze, który czeka na granicach miasta, bo gdyby nie czekał i gdyby przegonił tego smoga, to by go nie było. Jest może trochę pokrętne to wytłumaczenie, ale wybaczcie - mam dopiero niecałe dwa lata, więc lepszego nie wymyślę.

KL - to skrót, jakim nazywają miasto wszyscy mieszkańcy. ( to chyba dlatego, że ciężko jest wymówić całe Kuala Lumpur. Może mieszkańcy dużo piją? Tata mi kiedyś opowiadał historię jednej koleżanki, która mieszkając na ul. Wolskiej zależnie od stopnia, jak on to nazwał, poimprezowego logopedy, jadąc taksówką prosiła o podjechanie na podwórko od ul. Działdowskiej, kiedy impreza była zacna i dobrze uposażona w środki płynne, gdyż w takim stanie nie była w stanie [sic!] poprosić o podjazd od Wawelberga, o co prosiła kiedy popijawa była krótka - ergo mogła bez połamania sobie ozora wskazać taksówkarzowi łatwiejszy podjazd pod dom). Więc może oni dużo piją i ciężko im wymówić adres, kiedy muszą zakończyć pijacką odę do taksówkarza pełną nazwą miasta? Nie wiem. W każdym razie skracają sobie mówiąc KL.

KL podoba mi się bardzo. Mają wielki plac zabaw w samym centrum, a na tym placu zabaw jest basen. Prawda, że to fantastyczne? Ile placów zabaw u nas w domu ma basen? Bardziej powinienem zapytać, ile basenów ma place zabaw, ale oczywiście basen przy placu zabaw ma sens tylko wtedy, kiedy aura temu jest przychylna, a u nas zimno się robi koło 12 września i zaczyna padać śnieg w listopadzie (w KL te biedaki nie znają śniegu i nigdy nie będą mogły ulepić bałwana. Smutno mi z tego powodu, bo to radość jak żadna). A w KL ciepło jest przez cały rok, więc i basen ma sens. Mama z tatą zabrali mnie na ten plan zabaw i pozwolili mi się przepłynąć w basenie. Mam wrażenie, że całkowicie zrozumieli, że jakby nie patrzeć mam w torbie całą tę wysokobudynkową architekturę, muzea i wieże widokowe, a jeżeli mam powiedzieć, że wizyta w mieście była udana, trzeba mi zobaczyć rzeczy, które są na moim poziomie. I mówię o poziomie wzroku oczywiście.

Plac zabaw przed dwiema wielkimi wieżami jest równie duży jak same wieże. Przejście go na jeden raz zajmuje naprawdę sporo czasu, więc doceniam, drodzy rodzice, iż jedno przedpołudnie poświęciliśmy właśnie na eksplorowanie wszystkich zabawek na placu oraz udawanie ryby we wspomnianym już basenie. Jedno czego nie przewidzieli inżynierowie tego przybytku radości, to to, że aluminiowe koniki na spreżynach są bardzo podatne na walące z nieba słońce, i że łatwo sobie takiemu maluchowi poparzyć uda, kiedy usiądzie na koniku w krótkich spodenkach. Na szczęście mój tata wiedział, że konik mógł być gorący i uprzedził mnie prosząc, abym dotknął paluszkiem powierzchni, gdzie normalnie jest siodło i zapytał, czy czuję, że jest ciepłe.
- Gorące - powiedziałem i duchu podziękowałem tacie, że czuwa i nie da skrzywdzić swojego dziecka.

Plac zabaw był pusty, choć była już godzina 11:00. W Warszawie o tej porze trzeba czekać w kolejce społecznej do zjeżdzalni, a tu miałem wszystko dla siebie. Byłem zupełnie sam, jakby ktoś zarezerwował całość obiektu tylko dla mnie. Jak osiołek przy pełnych dwóch korytkach nie wiedziałem od czego zacząć. Czy uruchomić autobus, czy zjechać w dół zjeżdzalnią, czy poprosić tatę o wsadzenie na huśtawkę, czy może w końcu rzucić się do wody. Uczucie spełnienia ( bo wszystko było dla mnie) mieszało się z lękiem (może wybuchła wojna i wszystkie dzieci poniżej roku wcielono do armi - dlatego ich tu nie ma?). Chęć sprawdzenia wszystkich obiektów była silniejsza, więc truchtem przypominającym trochę konika przewalskiego, pobiegłem do drabinki wiodącej na tor przeszkód zakończony zjeżdzalnią.

Po godzinie biegania pomiędzy jednym a drugim obiektem zawołałem:
- Basen! - dając upust radości, jaką przynosi zanurzenie się w chłodnej wodzie chroniącej przed 40 stopniowym upałem. Woda była płytka i dostosowana do potrzeb takiego chochlika jak ja. Cudnie, po prostu cudnie.

To było najbardziej emocjonalne miejsce na mapie KL. Oczywiście rodzice zabrali mnie w kilka innych, ale powiem tak: wjeżdżanie na 370 metrów PetronasTower, czy prawie 300 metrów wieży telekomunikacyjnej było super, ale nic nie przebije tego wielkiego placu uciech.

Wieże Petronas są wysokie ( widać je z placu zabaw) i wjechaliśmy na nie wieczorem, żeby zobaczyć miasto po ciemku. Kiedy jechaliśmy na samą górę ( 86 piętro - nieźle, nie?) weszliśmy do windy i ktoś z odwiedzających nacisnął przycisk z numerem 86 bez upoważnienia i to zanim ochrona budynku wsiadła z nami do windy. Było to ewidentne naruszenie zasad bezpieczeństwa, bo zrobiło się groźnie, kiedy wysiedliśmy na ostatnim poziomie, a z drugiej windy wyskoczyło dwóch umundurowanych gości i zaczęło pytać kto wcisnął przycisk. Zamiast siedzieć cicho, mój tata powiedział.
- Przepraszam, ale to mój syn przez przypadek nacisnął guzik. On uwielbia przyciskać numery pięter w windzie.
Co fakt to fakt, ale tu bym nie przycisnął. Widziałem, jak nas sprawdzali na dole. Głupi nie jestem. A tata mnie na taką minę wsadził. Myślałem, że pan ochroniarz wyjdzie z siebie, ale kiedy spojrzał na mnie, wysłałem mu uśmiech pt. "jestem tylko niewinnym dwulatkiem" i sprawa ucichła - nie wsadzili nas do więzienia. Na szczęście. Bo już się bałem, że będzie dym i będę musiał wkopać tatę.

Z góry nic nie było widać, bo samochody były wielkości mrówek. Mało ciekawe, jak nie widać czy to traktor czy autobus. Chciałem szybko stamtąd uciekać.

Na wieży telekomunikacyjnej byliśmy za to w dzień. Z niej widać opisywane już PetronasTower, więc tata rzucił się do fotografowania mnie z nimi. Jakby nie miał mamy do uwieczniania na matrycy fotoczułej. Dałem mu zrobić kilka fotek, a potem zacząłem szukać czegoś do jedzenia. Bo powiem wam, że KL to raj dla głodomorów.

Jest tu wszystko. I hinduskie, i chińskie, i japońskie, i oczywiście malezyjskie. No wszystko i dużo. Bo miasto jest duże. Na każdym rogu jest jakaś restauracja albo targ z jedzeniem. Moi rodzine widać, że lubią to co ja, więc codzień chodziliśmy na takiego typu miejsce i zamawialiśmy a to kluski ( mowiłem, że jestem fanem klusek?), a to ryżyk z sosem, a to warzywka smażone na woku z czosnkiem, a to Mango Lassi, a to morning glory, a to zupkę z krewetką itd, itd, itd. Nie jestem w stanie wymienić wszystkiego tego, co próbowałem, bo kartki by zbrakło. Dość skończyć na tym by powiedzieć, że jedzenie w przydrożnych barach jest dobre, bo jest dobre i tanie. I prawdziwe. Rodzice wyznają zasadę, że jemy tam, gdzie jest dużo lokalnych ludzi. Bo oni wiedzą najlepiej, czy jedzenie smakuje tak jak w domu, czy jest nastawioną na turystów imitacją. Mogę śmiało powiedzieć już teraz, że wiem, jak smakuje oryginalne jedzenie z tego kotła kultur, jakim jest Kuala Lumpur.

KL nie jest przyjazne wózkom. Niestety tata i mama namęczyli się nosząc mnie w moim wehikule po schodach, nad pękniętymi płytami chodnikowymi albo jeżdżąc po ulicy, tam gdzie nagle się kończył dany trotuar. To było wkurzające. Dla nich oczywiście, bo mnie to jest absolutnie obojętne, czy jestem pchany czy niesiony. Ważne, żebym był na, a nie pod lub za wózkiem.

KL to mimo wszystko Azja - nie Ameryka ( mogę tak powiedzieć, bo byłem i tu i tu). Wysokie biurowce - z drugiej zaś strony nigdy nie włączające się zielone światła na przejściu dla pieszych, to 13 piętrowe centra handlowe, a brak windy przy stacji kolejki naziemnej, to klimatyzacja w przejściach naziemnych, a szczury wielkości średnich kociaków w hotelu, w którym zdecydowaliśmy się zatrzymać.

Pomimo tego, podobało mi się. Trochę może za gorąco i coś dziwnego musiałem zjeść, bo muszę kończyć i poprosić tatę, żeby posadził mnie na toalecie.
- Tata! Kupa!