piątek, 13 listopada 2015

KAROL W JAPONII - Targ rybny w Tokio


Mówi się, że targ rybny w Tokio to największy bazar z płetwalami na świecie. Prawie codziennie rano rusza gigantyczna maszyna, która podobno generuje kilkanaście milionów dolarów dziennie. Wszystko zaczyna się o jeszcze wcześnie w nocy, kiedy z wielkich i zionących suchą para chłodni wyjeżdżają pozamrażane na kość ciała tuńczyków. Specjalnie nazywam je ciałami, bo wielkościowo przypominają wielkich, brzuchatych chłopów, których bezruch jest na początku niepokojący. Szron jaki zbiera się na powierzchni tych niemych świadków walki pomiędzy człowiekiem a fauną morską, świadczy o tym, że są zmrożone naprawdę głęboko. 




Japonia tuńczykiem stoi, jest to jeden z najmocniejszych krajów jeżeli chodzi o tę rybę, więc nie dziwne że tutejsi specjaliści mają fach w ręku i o tuńczyku wiedzą wszystko. Dlatego targ zaczyna się licytacją ogromnych ciał tuńczyków, w której ludzie, którzy nie wyglądający absolutnie na specjalistów, sprawdzają jakość mięsa, oglądają jego przezroczystość, konsystencję, zapach i smak odłupując drobne kawałki czerwonego jak wołowina mięsa. Faceci w przybrudnych spodniach, wyglądający jak zwykli rybacy wyrywają z głęboko mrożonych cielsk drobne fragmenty, prześwietlają je latarkami i czynią swoje notatki na małych karteczkach. 


Następnie, kiedy każdy z rybnych brokerów ma już upatrzone swoje kościste zwłoki zaczyna się handel. Fabryczna hala nagle zamienia się w giełdę papierów wartościowych, człowiek w gumowych spodniach, jakby był to najlepiej skrojony u nowojorskiego krawca garnitur, wchodzi na spiętrzone palety i zaczyna szybko krzyczeć. Biznesmeni pachnący tranem podnoszą tylko rękę i w ciągu kilku sekund zamrożona do -30 stopni masa tuńczykowego mięsa bez ogona zmienia właściciela, co jest zaznaczane czarnym pisakiem po pokrytej lodowym lukrem powierzchni grzbietu ryby. Każda z nich waży nawet 200 kg, więc podczas takiej licytacji sprzedanych może być nawet 20 ton mięsa. A jest szansa, że nie doceniłem wielkość hali i całego przedsięwzięcia. 

Prędkość tego procesu oraz brak znajomości języka powodowała, że nie wiedziałem, czy już właśnie został jakiś tuńczyk sprzedany, czy jeszcze nie, ale zwinność z jaką drugi z prowadzących pisał coś na rybach świadczyła o tym, że jedna transakcja trwała 3-4 sekundy. 




Tuńczyki miały różne rodowody. Australijskie lub lokalne. Nam było to trudno rozpoznać, bo widzieliśmy takie wielkie ryby drugi raz w życiu, ale byli wśród nas Japończycy, których potrafili odczytać znaki na rybach i mówili, że ten jest z okolic Chin, a tamten z Nowej Zelandii. 

Żeby zobaczyć tę licytacje, trzeba się zapisać w kolejkę i niestety, mimo że Japonia to kraj bardzo zaawansowany technicznie nie można tego zrobić online i trzeba się zgłosić przed rozpoczęciem licytacji. Kto pierwszy ten lepszy. W praktyce pierwszego dnia, kiedy przyjechaliśmy pod drzwi o godzinie 4:10 - miejsc już nie było. A dziennie taką licytacje może obejrzeć tylko 120 osób. I biorąc pod uwagę, że Japończycy są dość dużymi służbistami, to sto dwadzieścia i ani pół więcej. Drugiego dnia byliśmy za piętnaście trzecia - udało się zając kolejkę. 

Zerwanie się o drugiej w nocy jednak się opłaca, bo sama licytacja to jedno, a potem można pójść zobaczyć co się z tymi ogromnymi rybami się dzieje. W ruch idą piły pionowe, jak do cięcia drewna i z mięsa wykrawa się kostki, które tem wkłada się do zamrażarki. Nad targiem unosi się dym z suchego lodu, który zapewnia swieżość tuńczyków żółto- lub błękitno- płetwych. Kostki te potem lądują w restauracjach w Japonii ale także na całymi świecie. Do sushi używa się także świeżego mięsa, ale oczywiście transport musi być szybszy przez co zasięg świeżyzny jest zupełnie inny. I takiego typu sushi jest oczywiście droższe. 

Warto zobaczyć także sam targ pod kątem innych ryb, ośmiornic i innych morskich potworów. Karola fascynowało jak się zabija ryby, jak im się ucina ogony czy głowy i musieliśmy mu wytłumaczyć czemu zabijamy zwierzęta, żeby móc je zjeść. Nie miał do tego podejścia ideologicznego, ale powiedział, że trenerom tych ryb to będzie smutno kiedy one zginą. 

Mimo tego, że obudził się o 3 w nocy był dzielny i zakrywając cały czas nos ręką (mówił, że brzydko pachnie) obejrzał z nami jak to z tymi tuńczykami jest. 
Potem nam trochę energia spadła, więc polecamy odwiedzić zaraz po targu tokijski ONSEN, w którym są maty i pokoje rekreacyjne w których bez krępacji można się przespać, a baseny zapraszają aby się w nich wykąpać. Więc dzień jest długi, ale warty zerwania się o chorej porze. 

I to koniec. Potem wróciliśmy do Warszawy. 














wtorek, 27 października 2015

KAROL W JAPONII - ludzie są tu bardzo mili.


- Sorri, you left your ticket on the table - krzyczała za mną przesympatyczna kelnerka, kiedy wychodząc z restauracji z obłędnie dobrym sushi w Hiroshimie obejrzałem się za siebie na chwilę. Zostawiłem wykorzystany autobusowy bilet trzydniowy na tacce obok talerza, gdyż w Japonii strasznie mało jest śmietników publicznych i cały czas ma człowiek wypełnione kieszenie jakimiś świstkami ze sklepu albo korkami od picia. 
- Arigato - podziękowałem po japońsku otrzymując bilet, z którym się już pożegnałem i nawet ucieszyłem, że tak sprytnie udało mi się go pozbyć. 
Nie pierwszy raz widziałem, jak kelnerzy wybiegali za gośćmi, gdyż Ci zostawili coś na stole. Z tym że tamci zostawiali to niechcący. 

Japończycy wydają się bardzo uprzejmi. Uśmiechają się, odpowiadają, nawet jak nie potrafią powiedzieć za wiele do angielsku i chętnie pomagają. Oczywiście w dużych miastach jest inaczej ze znajomością podstawowych słów w obcym języku, ale gdzie byśmy nie byli nie zdarzyło się nam, żeby zapytana na ulicy osoba nie potrafiła odpowiedzieć na nasze proste pytanie - przeważnie o drogę. 

Japonia ma większość drogowskazów także w transkrypcji angielskiej, więc nazwy wymawiając po japońsku zawsze ktoś zrozumie. Na przykład, że chcemy iść do świątyni czy do muzeum. I chętnie pomoże. 

Dziecko także łamie lody, bo wielokrotnie usłyszeliśmy, że nasz Karol jest taki ładny i taki fajny. Co jest oczywiste, bo jest blondynem i ma 4 lata - a taka opcja w Japonii nie jest na każdym roku ulicy do spotkania. Choć turystów z dziećmi jest tu więcej niż się spodziewałem. Mowię o turystach z Europy lub Ameryk, bo azjatyckich nie potrafię odróżnić od lokalnych. 

Zdaje sobie sprawę, że głęboko w Japończykach może drzemać myśl o tym, że jesteśmy obcy, ale jeżeli tak jest (czytałem o tym nastawieniu gdzieś w jakiejś książce) to absolutnie tego nie widać. Dziękowanie za coś drugiej osobie jest wielokrotne, na tyle wielokrotne, ze aż czasem męczące, ukłony przy tym są normalnością, a podawanie większości wartościowych elementów (wizytówki, pieniądze, rachunki, karty kredytowe ) odbywa się dwoma rękoma patrząc osobie głęboko w oczy. Zastanawiałem się nawet, czy fakt że sam podaję banknoty jedną ręką trzymając je między palcem wskazującym a serdecznym, nie jest jest dla nich zbyt nonszalanckie i nieuprzejme. Ale jakoś się nie mogę przełamać i podawać banknotu dwoma rękoma. 

Uśmiech i sympatia idą w parze z szybkim nawiązywaniu kontaktów. 

- Charlie sleep - powiedział szef kuchni, który robił właśnie kolejne sashimi z tuńczyka 
- Yes, very tired - odpowiedziałem prostym językiem, aby kucharz, przy kości jegomość o zmarszczonym od uśmiechów czole, zrozumiał ze Karol śpi bo cały dzień z nami wędrował i padł jak suseł. 
- Sleep, sleep, hahahah. Very good - uśmiechnął się szeroko i powtórzył te słowa które znał. - siupama, siupama - patrzył na mnie i uśmiechał się do mnie szeroko - siupama! Hahaha - uśmiał się do rozpuku a potem zakrzyknął coś do innych kucharzy i do kelnerek - Karimaska, haj - a oni głośno odpowiedzieli mu tym samym. Przynajmniej tak to brzmiało w dla moich uszu. 

- Siupama - spojrzał na mnie i pokazał palcem na moją koszulkę na której widniało logo filmu opowiadającym o superbohaterze z nadprzyrodzoną mocą, który bał się metalu o nazwie Kryptonit. 

- Oh, superman! I'm a superman, yes! - poczułem się jak postać grana przez Billa Murrey'a w "między słowami" kiedy japoński reżyser poprosił go o naśladowanie jednego z aktorów - lodziamu, lodziamu (przyp.red. Chodziło o Rogera Moore'a)

- Yes, siupama, hahaha - rozbawiony dobrą rozmową wrócił do krojenia łososia. A porcje robił przepyszne. 


I tak to właśnie jest w Japonii. Bez spinania się, bez kompleksów. Sympatia wystarcza za tysiąc słów, gest wystarcza za zdanie a uśmiech czasem za całą złożoną podrzędnie wypowiedź. Dobrze się tu człowiek czuje. 



KAROL W JAPONII - Japonia nie jest taka droga


Myśleliśmy, że podróżowanie po Japonii będzie bardzo drogie, ale okazuje się, że można tu spędzić nie płacąc strasznie dużo. Garść danych na ten temat. 

Zakwaterowanie. To może być droga impreza, bo ceny hoteli są mniej więcej jak w Europie. Warto zajrzeć do motelu kapsułowego, ale tam trzeba wcześniej rezerwować miejsca. booking.com to tez dobra opcja bo w większości wypadków można odwołać rezerwacje nie płacąc za taką opcję. 

Najtańszym rozwiązaniem jest CouchSurfing, ale w naszym wypadku nie zadziałało to wcale, gdyż pani przestała się do nas odzywać na dwa tygodnie przed przyjazdem. Ale ewidentne mieszkanie u kogoś jest przyjemne, nie tylko ze względu na koszty ale także dlatego, że poznaje się lokalną ludność. Dlatego naszą ulubioną opcją stały się pobyty dzięki airbnb.com, gdzie płacąc około 200 zł za pokój można całkiem przyjemnie pomieszkać w wybranej przez siebie dogodnej lokalizacji. Można znaleźć też pokój za 100 zł, ale naszym wymaganiem było łóżko dodatkowe dla Karola, więc i koszt musiał wzrosnąć. 
Warto też znajdować miejsce do spania przy węzłach komunikacyjnych, aby nie używać zbyt wielu różnych opcji transportowych - to podnosi koszt pobytu. 

Transport. Będąc tu dwa tygodnie opłaca się kupić JR pass (około 1400 zł za osobę za dwa tygodnie) - bilet upoważniający do podróży szybkimi pociągami między dużymi miastami oraz wszystkimi innymi o liniami, które są ze stajni wszystkie należą do tego narodowego przewoźnika, więc warto sprawdzić, czy trasa jest obsługiwana przez tego czy innego operatora. 
To samo tyczy się metra w Tokio. Jedna lini - Yamamoto - to kolejka naziemna, która nasza przepustka obsługuje, reszta to linie metra - trzeba za nie płacić w zależności od odległości. Około 4,5 -8 zł za przejazd. Na lotnisko (Narita) można pojechać szybką kolejką - N'EX. Wszystko to w ramach biletu JR PASS. Promesę przepustki należy kupić przez wyjazdem, bo w Japonii nie ma możliwości kupienia tych bardzo przydatnych papierków. 

Jeżeli ktoś ma plan i jednak chce bardzo dokładnie przewęszyć Tokio będzie musiał zakupić bilet na metro albo dużo chodzić. Linia Yamamoto nie obejmuje wszystkich stacji i jeżdżenie nią (fakt, że w ramach passa) powoduje dużą ilość chodzenia. Ale bez dodatkowych kosztów. 

Jedzenie. W życiu nie zjadłem tyle sushi co podczas tego wyjazdu. Ryba świeża, kucharz uśmiechnięty a ceny - dwie sztuki za około 3.50 zł. Nie tak źle. Oczywiście są droższe ale taka cena (120¥) to dobra oferta. Cenowo to nie Tajlandia ani Indie, ale tez i jakość jedzenia jest rewelacyjna. Dobra ofertą jest też zupa z kluskami Udon - około 15 zł (500¥) - idealna nawet na duży głód. Kluski są pożywne a zupa supersmaczna. 
Street food jest wszędzie i dobrej jakości, ale sushi wymaga czystości przygotowania, wiec rekomendujemy restauracje. Jest ich bardzo dużo i zawsze wystawiają to, co można u nich kupić na zewnątrz, więc zanim kupimy patrzymy i wiemy co będzie grane. 
Okonomiyaki - smażony placek z rożnego rodzaju wypełnieniem (mięso, kluski, warzywa etc) można kupić już za 700¥ (około 20zł) i śmiało można się jednym najeść. To bardziej na południu Japonii, ale w Tokio spokojnie da się też to dostać. 

Poza tym jest dużo kuchni koreańskiej (dość tłusto, ale smacznie) chińskiej w chinatown (dobra opcja, bo tanie świeże). 

Drogie są europejskie elementy takie jak bagietki, chleb, ciastka - jeżeli się ich wyrzekniemy - nie powinno być tak drogo a jednak nadal bardzo smacznie i aromatycznie.

Jeszcze kwestia kawy - Japończycy piją kawę i normalnie w kawiarni kosztuje ona tyle co w Polsce - czyli od 13 do 17 zł. Ale we wszędobylskiej sieci Seven-Eleven można czarną dużą kawę kupić za około 5 zł. Należy powiedzieć przy kasie, że chce się kupić ciepłą, bo inaczej dostanie się mrożoną i jak ktoś nieprzyzwyczajony to nawet będzie musiał kupić drugą. 

Opcją kawowa numer dwa jest zakupienie w automacie z rzędu czerwonego (czyli gorące napoje) aluminiowej butelki z kawą już zrobioną. W smaku jest całkowite przyjemna i kosztuje 140¥ (4,70zł). 

A można nie pić kawy, tylko wodę. Jest często za darmo z wodopojów publicznych z małymi kranikami i mając bidon sportowy, naładować go można całkiem dobrym wsadem za dokładnie 0 ¥. 

Te trzy elementy (spanie, jedzenie, transport) generują koszty niezbędne. Reszta to oczywiście dodatki, które mogą być bardzo drogie, ale to już zależy od podróżnika. Wejścia do parków czy potrafią kosztować nawet 1000¥ (32 zł) ale bardzo wiele rzeczy jest dostępne publicznie. Jak np toalety, które są super jakości i bardzo gęsto rozłożone po mieście. 

Japonia to Azja, ale Azja wysokiej jakości. Nie da się tu podróżować za uśmiech, ale ceny nie powalają tak jak w Europie. Planując trochę wcześniej można znaleźć dobre bilety samolotowe (poniżej 2000zł) a potem obejrzeć zachwycający kraj za warte tego pieniądze. Bo Japonia zachwyca, jest niepowtarzalna, przepiękna i bardzo bezpieczna. Za to wszystko warto zapłacić extra w porównaniu do innych krajów w regionie, bo rzeczywiście Japonia jest od reszty nieporównywalnie inna. 








sobota, 24 października 2015

KAROL W JAPONII - Rzecz o świątyniach i nowoczesności






Buddyzm w Japonii jest wyznawany przez 85% społeczeństwa ale myślę, że z buddyzmem w Japonii jest podobnie jak w Polsce z katolicyzmem. 20-30% się w to porządnie włącza a reszta deklaruje, czasem pójdzie na ślub albo chrzciny a potem robi swoje, nie koniecznie związane z  wiarą. Paradoksalnie w Japonii 90% ludzi to zdeklarowani sintoińczycy - paradoksalnie bo te dwa procenty się nie dodają, są równolegle, nakładają się na siebie i dzięki temu w Japonii można spotkać świątynie i kościoły. Kościoły należą do sekt, a świątynie do wyznawców buddyzmu. I czasem ludzie chodzą tu, czasem tam. Jak okazja wymaga. Pewnie bardzo spłaszczam to co zobaczyłem, ale rozmawiając z naszą zaprzyjaźnioną rodziną z Kyoto (z rodu Ohara - zbieżność nazwisk ze Scarlett przypadkowa) takie wrażenie odnieśliśmy. Z resztą im bardziej społeczeństwo jest uprzemysłowione i na wyższym stopniu rozwoju konsumpcji się znajduje tym bardziej marginalizowana jest funkcja wiary i kultów. Japonia wydaje się być tegoż przykładem. Mimo jej zamkniętości na inne kultury (trudno jest się zasymilować obcokrajowcom) i wydawałoby się tradycjonalizm nie widać tylu mnichów na ulicach, nie czuć religii na ulicach, tak jak w Tajlandii czy w Indiach. Świątynie są zamkniętymi tworami, robiącymi wrażenie, a jakże, ale nie wychodzą na ulice tak bardzo jak w innych krajach azjatyckich. 

W Kyoto trafiliśmy na targ wokół świątyni (tu trochę sobie zaprzeczam, gdyż akurat ta impreza była wyjściem na ulicę spoza bram świątyni, ale bardziej chodziło mi w poprzednim wersie o wychodzenie mentalne na ulicę, o widoczne życie religii wśród ludzi, pod strzechą - a targ ten był raczej bazarem wszystkiego niż obwoźną formą sprzedaży elementów praktyki kultu Buddy) dzięki któremu mogliśmy wejść na teren i zobaczyć budynki i ogród bez dużej ilości turystów. Lokalni, którzy przyszli kupić towary nie zaglądali tłumnie do środka świątyni, więc można było spokojnie popatrzeć i zobaczyć jak wyglada. Świątynie są tu drewniane, maja charakterystyczne bramy, przez które wchodzi się na teren ogrodu a potem ścieżką dochodzi się do głównej budowli, której bardzo japoński portal świadczy o tym, że zaraz będzie można wejść do wnętrza. Nie można się tam poruszać w butach, nie wolno siadać nogami w stronę Buddy a przed samym wejściem należy obmyć ręce w bieżącej wodzie oraz odymić sobie głowę trociczkami. 

Tak było w Kyoto, tak było w Narze, tak było w Himeji i we wszystkich miejscach, jakie odwiedziliśmy. A zwiedzanie Japonii to w pewnej części świątynie. Biorąc pod uwagę prostotę japońskiej szkoły projektowania - świątynie są zrobione na bogato. Rzeźby na zewnątrz, bramy, portale wejściowe, ornamentyka wewnątrz wokół Buddy oraz sam Budda - robią wrażenie. Stanowią one (te świątynie znaczy się) tę część do której Japończycy odwołują się twierdząc, że czerpią z tradycji będąc mocno osadzeni w innowacyjnej rzeczywistości. 

Wysoko zagięte rogi dachów z pokrytych dachówkami kontrastują z hybrydowymi samochodami marki Toyota, "uczesane" ogrody z kamyczków stoją na drugim końcu szali z hiperszybkimi pociągami Shinkansen, wysokie pagody po prawej i lewej stronie świątyni są przeciwwagą dla darmowego szybkiego internetu na każdym przystanku autobusowym w Kyoto. 

To bardzo interesujące połączenie, bo patrząc na to jak Japonia rozwijała się przez wieki, jak mimo swojej azjatyckości (która w innych krajach w regionie powoduje, że jest to źródło taniej siły roboczej) potrafiła stać się synonimem jakości, innowacyjności i zaawansowania. I to przez ostatnie 70 lat raptem. To budujące. Choć, po wyborach w tym roku może się okazać, że Polska włączy wsteczny bieg i będziemy musieli cofnąć się do mentalnego budowania kurhanów. Wolałbym jednak obrać za przykład wariant japoński









środa, 21 października 2015

KAROL W JAPONII - Jak uderzyliśmy w kimono


Żona moja bardzo chciała mieć możliwość założenia prawdziwego kimono, takiego jak w "Szogunie" z Richardem Chamberlainem w roli głównej. W mieście Nara, do którego udaliśmy się z Kyoto, traf chciał że urządzano tego dnia darmowe przebieranie turystów w historyczne stroje z regionu. Do tego wszyscy Ci, którzy mu mieli założone misternie ułożone kimona mogli przejść prze rytuał picia herbaty, o którym czytałem już wcześniej i który to rytuał ma swoje ustalone zasady, jest kilkusetletni i udało nam się go zaburzyć przez fakt, że Karol kategorycznie zaprotestował przeciwko piciu tego dość osobliwe smakującego płynu lugolopodobnego. Ale wyglądaliśmy jak typowa rodzina z 18 wieku posiadając swoje latyfundia nieopodal Kyoto. Ja - wręcz szogun, z upiętymi włosami wręcz na czubku głowy, Beti - w kimono o niebieskim kolorze w przepiękne kwiaty (niech się gejsze chowają dzisiejsze) oraz Karol - młody Panicz, dziedzic fortuny rodziny Hubihito - najstarszego rodu w tej prefekturze. Karol co prawda miał strój na agrafki bo nie dał się ścisnąć w pasie a i sukienka była lekko za długa, więc trzeba było przytroczyć jakoś ozdobną dolną część do kimono, ale wyglądał dobrze, nawet wdziawszy po długich negocjacjach specjalne skarpetki z jednym palcem, żeby można było chodzić w drewnianych klapkach. Ciekawe doświadczenie, nie powiem. 














niedziela, 18 października 2015

KAROL W JAPONII - miasto Tokio

To bardzo duże miasto. Mówi się, że na całym szeroko wziętym obszarze mieszka ponad 12 milionów ludzi. To około 10% populacji Japonii więc wynik to nie mały. Z naszego punktu widzenia, bo to dopiero kilka dni, miasto jest różnorodne i łatwo dostępne. Te dwa przymiotniki powtarzają się w mojej głowie najczęściej. Różnorodne, bo przeplata się w nim historia, do której Japończycy są bardzo przywiązani, z nowoczesnością, z której Japończycy są znani. My mieszkamy w dzielnicy, która raczej preferuje historię, ale drugi przymiotnik wynagradza naszą lokalizację z nawiązką. Linii metra jest tu tyle, że trudno policzyć a do tego jeżdżą linie naziemne, które oplatają miasto dokładnie i szczelnie. Linie prywatne, linie miejskie, linie metra, linie kolejowe - wsiadasz i jedziesz. Gdzie sobie zażyczysz. Przejazdy trwają długo bo i miasto jest duże, ale czystość stacji, komfort jazdy, punktualność kolejek - jak w opowiadaniach o miastach przyszłości.



Ludzi jest bardzo dużo i widać ich na ulicach. Są od nas inni, ale nie patrzą na nas jak na innych. Są bardzo mili i pomocni ale wyglądają dziwnie. Lubią się przebierać. Choć może to ich codzienne ubranie - dla nas nieprzywykłych do takiej ekstrawagancji wyglądające na bardzo odbiegające od normy - jest akceptowane przez społeczeństwo. Wysokie buty na dziwnych koturnach, rajstopy ze wzorkami przypominającymi hello kitty, makijaż mocny i we wszystkich odcieniach czerni, kapelusze i czapki, o dziwnych kształtach i kolorystyce, dziecięce okładki na smartfony, które czasem są większe od samych telefonów, bielizna (a wiem to obiektywnie, gdyż odwiedziłem sklep marki, dla której pracowałem przez kilka dobrych lat) która wygląda jakby była zaprojektowana dla dwunastolatek, które cały czas lubią bawić się "my little ponny"(szukałem na innych piętrach czegoś bardziej kobiecego, ale nie udało mi się znaleźć zbyt wiele). To wszystko pokazuje, jak bardzo inni są Japończycy od nas. Jak inni są nawet od innych krajów azjatyckich. W tym technologicznym zaawansowaniu i chęci czerpania z tradycji (do ślubu idą cały czas w kimonach i w klapkach jak za samurajów) zaplątana jest ich własna droga estetyki (nasiąknięta jednak wpływami z Chin). Droga z milionem ukłonów przy powitaniu, droga która nakazuje podawać nawet pieniądze przy wydawaniu reszty dwoma rękoma i z ugięciem w pasie oraz zabawie na całego przy dźwiękach Karaoke. 





W Tokio powierzchownie widać też wpływy Amerykańskie. Główna luksusowa ulica handlowa zwana japońskim Fift Avenue jest przepełniona markami z USA. Nawet mają tam lodziarnie Ben&Jerry's. Myślę sobie, że wpływ tego co za oceanem jest tu widoczny. Widziałem tylko przebłysk, ale gdyby się zgłębić to można by pewnie coś ciekawego zaleźć. 

Japończycy wydają się być konsumpcyjnymi. Znaczy Ci co mieszkają w Tokio, bo dalej się zobaczy dopiero. Jest tu dużo kawiarni, dobrych i mniej dobrych restauracji, salonów gier w dziwne gry, gdzie siedzi masa starszych lokalesów i wrzucających pieniądze zamieniając je na jakieś dziwne srebrne kulki, jest spora ilość centr handlowych ze światowymi markami i ulic z badziewiem nie tylko dla turystów. Owszem, po azjatycku ale w wydaniu lux. Czysto i schludnie. 


Tłum płynie po ulicach nie za szybko. I to jest inne niż w innych wielkich metropoliach azjatyckich. Może to tylko wrażenie, ale to poukładanie wpływa na poziom chaosu. Pozytywnie oczywiście. 

Wszędzie jest pełno jedzenia i ewidentne Japończycy są wzrokowcami bo zamiast listy dań na witrynach wystawione są tu plastykowe atrapy potraw, które zachęcaja do zakupu. Atrapy bardzo dobrej jakości. Czasem prawie identyczne. W pierwszej chwili mnie to zniechęciło, bo te potrawy wyglądają dziwnie, kiedy są przyczepione do ściany a nadal grawitacja nie powoduje ściekania idealnie zaimitowanego polimerem sosu pomidorowego na udającym mięso lateksie. Ale potem pomyślałem sobie, że to są takie gazetki 3D i że przecież w domu, na reklamie w TV dym z zupy też nie jest prawdziwy. A tu mamy do czynienia z prawdziwym dziełem sztuki parakulinarnym. 

Karol polubił kluski i troszkę Sushi. Głównie ryż i krewetki w tempurze, ale głodny nie chodzi. Bo cieżko chodzić głodnym w Tokio, kiedy co drugi lokal na ulicy to restauracja. Dziś wiem, że Japonia to nie tylko ryba na ryżu, ale także zupy, makaron w sosie, wieprzowina w różnych wydaniach. Jestem ciekawy co przyniesie dalsza podróż, bo kulinarnie jak na razie jestem usatysfakcjonowany. 




sobota, 17 października 2015

KAROL W JAPONII - kulinaria


KAROL W JAPONII - Dotknąwszy japońskiej ziemi


Specjalnie nie dotykałem telefonu, aby automatycznie zmieniał strefy czasowe. Ten zabieg sprawił, iż nie kontrolowałem tego, jaka naprawdę jest godzina. Bo jaka jest teraz godzina? Ta Warszawie nie ma w zasadzie znaczenia, a ta na miejscu jeszcze absolutnie nie chce być zaakceptowana przez mój organizm. Więc pierwszy raz w życiu nie kontrolowałem tego, co się dzieje z czasem tylko spokojnie starałem nie spóźnić się na kolejny lot. Z Dubaju do Tokio podróż trwała ponad 9 godzin Karol spokojnie spał, a ja miałem czas na to, żeby bez pośpiechu poczytać sobie przewodnik o najważniejszych rzeczach, które można zobaczyć w państwie Kwitnącej Wiśni.

Lotnisko w Tokio przywitało nas zaskakująco ... swojsko. Nie dlatego, że jest podobne do lotniska na Okęciu, ale dlatego, że podróżując trochę po Azji przywykliśmy do tych klimatów i lubimy je na swój sposób. Singapur jest może bardziej zadbany, ale ponieważ mieliśmy wysokie oczekiwania, takie oczekiwania, które trochę nas onieśmielały (że drogo, że nie można się dogadać, że łatwo się zgubić między słowami etc) to miłe rozczarowanie zaskoczyło nas zaraz po wylądowaniu. Oczywiście literki są inne (kto raz się zgubił na ulicach Bangkoku, temu jest łatwiej to ogarnąć, bo wie że patrząc na nazwy ulic i mając nawet mapę też do celu się nie dojdzie) ludzie mówią po angielsku czasem słabo, ale udało nam się spojenie kupić bilety na pociąg do Tokio, udało nam się dotrzeć do naszego pokoju i zjeść pierwsze kluski na mieście. Myślałem, że będzie trudniej.

Karol w tym wszystkim czuje się jak ryba w wodzie. Podróż  zniósł rewelacyjnie, bez żadnych marudzeń, pojadł, pogadał z ludźmi i pytał się tylko kiedy dojedziemy do tych Japończyków.

Kiedy w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie spędziliśmy pierwszą noc powiedział tylko że musi walnąć kluchy, bo jest głodny i doszedł do wniosku, że czas położyć się spać. Było już dobrze po 20:00 kiedy dojechaliśmy, więc jego wymagania były jak najbardziej naturalne. Nie mógł trochę zasnąć, bo jet lag im człowiek starszy tym bardziej widoczny, więc pomęczywszy się trochę kręcąc pod kołdrą zasnął w końcu i spał do 12:00. Tak to przeważnie pierwszego dnia w Azji jest.








piątek, 16 października 2015

KAROL W JAPONII - podróż w wersji video


Karol w Japonii - podróż do Japonii

Drugi raz w tym roku. To rozpusta, ale myślę sobie, że zasłużyliśmy. Beti, bo praca z dwoma generatorami energii w domu jest wykańczająca i widziałem, że często miała już po korek emocji, a dla mnie rok ten był ciężką robotą nad znalezieniem nowej pracy, poukładaniem sobie w głowie wszystkiego co mnie spowalniało i uczenie się, że rodzina z dwójką dzieci to nie to samo co z jednym. Klara, która będzie występowała w tym opowiadaniu tylko wirtualnie jest dzieckiem spokojnym, uśmiechniętym i bardzo przyjaznym, ale w połączeniu z temperamentem Karola daje mieszankę o specyficznej wybuchowości. Bo nawet jeżeli ona jest spokojna to Karol potrafi podbiec do niej, pocałować ją z całej siły, ukochać jeszcze mocniej i podeptać, bo przecież trzeba się spieszyć w dalszą drogę. To wszystko trochę męczy, ale męczy pięknie, bo ja wiem, że tworzymy naszą rodzinę, gruntujemy ją pod przyszłe zachowania i schematy. To jak się do siebie odnosimy i jak uczymy się siebie jest ubogacające dla wszystkich stron. 

Dlatego tak trudno mi było podjąć decyzję, że Klara, ze względu na swoją niezakończoną chorobę, będzie musiała zostać w domu, poczekać na nas 2 tygodnie, pomieszkać trochę z Babcią. Ona tego nie czuje oczywiście, ale my, troje podróżników bez sternika, mam ją cały czas przed oczami i tęsknimy. 
Karol wiesz, Klara nie leci z nami, bo się trochę źle czuje i musiała zostać w domu - powiedziałem w taksówce na Okęcie do syna. 
Nie martw się tata. To nic. Będę za Nią tęsknił. 
Ja też mogę?
Możesz. 
I wsiedliśmy do samolotu na tę ostatnią w tym roku podróż. tym razem do Tokyo. 
Karol, jako świeżo upieczony 4 latek jest starym wyjadaczem podróżniczym. Dla niego lotnisko jest bez tajemnic, samoloty go fascynują, ale już nie sam samolot go rusza, ale jego wielkość, kolor a także elementy lotniska, które rozpoznaje dzięki stosowi książek poruszających taką tematykę. Wie co to czerwonobiały rękaw, który pokazuje kierunek wiatru, wie co to wieża kontrolna, zwana przez niego wieżą kontrolową i potrafi sam zapiąć pasy w samolocie. Stary wyjadacz. 

A ja też zupełnie inaczej podchodzę do tej podróży. Inaczej niż zawsze. Bo z jednej strony nie mam z tyłu głowy rzeczy w pracy, bo jakby nie patrzeć jestem trochę bezrobotny, a z drugiej czeka na mnie masa wyzwań w nowej pracy jak wrócimy. Więc zdrowa fascynacja wyjazdem połączona z jeszcze bardziej zdrową ekscytacją nową pracą to mieszanka, która daje mi od pierwszego dnia komfort wyjazdu i brak zaśmiecania głowy problemami stamtąd. Jest tylko tu. 

A obok mnie siedzą żona, która potrzebuje wypoczynku i syn, który jest już na tyle dużym chłopakiem, że podróż ta będzie dla niego inspiracją do rozwijania swych pasji. Bo my mu pokazujemy, że można się czymś fascynować (dla nas to właśnie podróże) a On potem ma coś z tym po w swojej głowie zrobić. Na razie mu pokazujemy, a potem się zobaczy. 

Tym razem podróż przygotowaliśmy całkiem porządnie, trochę jak kiedyś. Jest plan, są rezerwacje wstępne noclegów i jest lista rzeczy, które chcemy zobaczyć. Mamy założone całkiem mocne tempo, ale życie zweryfikuje czy 4 latek to już backpackers czy nie. 

Tradycyjne ważenie bagaży przed wyjazdem pokazało, że każdy z dwóch plecaków waży poniżej 11 kg co jak na 3 osoby (Karol jednak ma trochę rzeczy) to całkiem niezły wynik. Pakowali się dziś rano, ale ponieważ wszystkie rzeczy formalne zrobiłem dzień przed wyjazdem, poszedłem spać o 23:00 i jestem w miarę wyspany, co świadczy o tym, że mój zwyczajowy pośpiech przedwyjazdowy zastąpiło wakacyjne ZEN. Jedynie katar w nosie i zawalone gardło mnie irytują, bo nie mogę normalnie mówić a to dla mnie jest sprawa dużej wagi, bo gadułą jestem z zasady. 

Nie dokształciłem się jedynie z Japonii, więc będę musiał wykorzystać czas lotu z 5 godzinnym połączeniem prze Dubai na to, żeby trochę poczytać. Bo warto wiedzieć jak robić niektóre rzeczy w kraju do którego się leci.  Więc trochę poczytałem. 


poniedziałek, 24 sierpnia 2015

czwartek, 13 sierpnia 2015

MALI HEJTERSI


Myślę sobie, patrząc na to jak bardzo nasze dzieci siąkną od nas nasze poglądy, jak kopiują nas w masie swoich zachowań, jak bardzo jesteśmy dla nich przewodnikami. Dzieci porozumiewają się tak bardzo językiem ciała i tak bardzo nie potrafią jeszcze na poziomie emocjonalnym kłamać, że wyobrażam sobie, jak świetnie dzięki temu odczytują naszą mowę ciała, nasze grymasy i to co na prawdę myślimy - nie mówimy, a pokazujemy. 

Dlatego osoby, które kierują się nienawiścią i mają głęboko schowany cel krytyki innych a także narzucenia im swojego zdania, mają taki właśnie wpływ na swoje dzieci. Jeżeli ktoś znajduje czas na to, aby mając (całkiem słusznie, bo czemu nie) nawet mocno ugruntowane przekonania wobec otaczającej go rzeczywistości, wyrażać swoje zdanie na zasadzie "świat powinien być taki, jak ja uważam; nie powinno się robić rzeczy, które są niezgodne z moimi wartościami społeczno/moralno/religijnymi; ludzie którzy robią lub myślą inaczej są źli" muszą mieć do swoich przekonań bardzo dużo emocji. Albo te emocje są spowodowane brakiem pewności siebie w swoich przekonaniach albo ślepym patrzeniem w jednym kierunku bez chwili zastanowienia, czy może jednak są inne opcje, nie koniecznie lepsze, ale inne. 

Tacy ludzie, którzy na siłę chcą zmieniać świat na swoją modłę uważają, że mają prawo mieć wpływ na innych. A tym bardziej na swoje dzieci. Nawet jeżeli świadomie pilnują się, żeby tego typu teksty nie przenosiły się z poziomu dorosłych na poziom dzieci, to w zachowaniach, gestach, komentarzach a nawet samopoczuciu się to przenosi. A potem dzieci, jako że rodzice się dla nich naturalnymi przewodnikami na początku świadomego życia, podejmują ten sam dyskurs wchodząc a to w nietolerancję, a to w homofobię albo w nacjonalizm. 

Od pewnego momentu przejmujemy na siebie odpowiedzialność prowadzenia dziecka za mentalną rękę i ręka ta jest tak łagodna jak my sami, albo tak szorstka, jak słowa które wypowiadamy lub myśli które generujemy. 

Bycie otwartym pokazuje także, że nie jesteśmy konserwą, bo akceptujemy to co przynosi nowego świat. Nie musimy się z tym zgadzać, możemy mieć odmienne zdanie, ale szanowanie inności jest wartością. To wraca - bo jeżeli pokażemy, że potrafimy szanować inność, to może okazać się, że cały świat pójdzie tak do przodu, że to my właśnie zostaniemy jako ci "INNI". I wtedy lepiej byłoby, żeby cała reszta nas szanowała i akceptowała, a nie chciała zmieniać. 

Trzeba mieć w sobie także odwagę, żeby przed naszymi dziećmi powiedzieć - "Uczę się od Ciebie rzeczy, których nie miałem możliwości nauczyć się bez Ciebie. Moje zdanie na temat świata zmienia się od chwili Twojego przyjścia na świat. Jestem bardziej otwarty na rzeczy, od kiedy jesteś. Czerpię z Ciebie tak jak Ty czerpiesz ze mnie. Jestem lepszy dzięki Tobie. "

Jeżeli nie możemy tak powiedzieć, a język w którym brakuje miłości do drugiego człowieka niepodzielnie panuje między rodzicem-światem, a przez to także między dzieckiem, nienawiść i brak wyrozumiałości będą rosły w siłę. W domu, w rozmowach między ludźmi, w uczuciach. 

Jestem odpowiedzialny za to, czym kieruje się moje dziecko. Jeżeli pokażę mu, że człowiek, niezależnie od płci wiary, poglądów, koloru skóry, orientacji seksualnej jest wartościowy przez to co robi, jakie emocje przekazuje, jak potrafi pomóc i czym się podzielić, a nie dlatego, że należy do jednej czy do drugiej grupy społecznej, będzie mojemu dziecku łatwiej potem rozmawiać z ludźmi, słuchać ich i czerpać te dobre rzeczy. I mówić językiem wypełnionym zrozumieniem, empatią i chęcią słuchania. 

Może wtedy zniknie z naszego słownika bardzo popularne słowo zaczerpnięte z angielskiego, które określa tych, którzy niosą i świecą w oczy kagankiem nienawiści. 
źródło zdjęcia: https://www.etsy.com/listing/205446965/dont-hate-rainbow-graphic-baby-bodysuit?ref=unav_listing-same

czwartek, 6 sierpnia 2015

Tajlandia we 4 - Karol kapitanem :)


ZMIANY

Zmiany są dobre, choć wyrzucają nas ze strefy komfortu i powodują, że przez chwilę czujemy się niepewnie - przez chwilę dłuższą lub krótszą. Jak bardzo przyzwyczajeni jesteśmy do tego co nas otacza niech zaświadczy zapach własnego mieszkania, który czujemy dopiero po tym jak na trzy tygodnie wyjedziemy na wakacje i przez ten czas nie przebywamy w mieszkaniu. Dopiero wtedy czujemy jak naprawdę pachnie nasze M. 

Miałem też taką sytuacje kiedyś w pracy, że wybudowano dodatkową toaletę bliżej mojego biurka, która była lustrzanym odbiciem tej, do której zazwyczaj chodziłem. Pierwszy raz, kiedy użyłem nowej, wychodząc z kabiny skręciłem odruchowo w prawo i moje zdziwienie było ogromne, kiedy okazało się, że drzwi wyjściowe zamurowano w czasie kiedy byłem wewnątrz. Efekt był piorunujący, bo mój umysł tak bardzo przyzwyczaił się do poprzedniego układu, że w pierwszym momencie podejrzewałem, że ktoś rzeczywiście zrobił mi żart. Piszę o tym, gdyż biorąc pod uwagę jak bardzo intensywnie na dorosłego wpływają zmiany, pewnie dla dziecka efekt ten jest jeszcze mocniejszy, albowiem one w ogóle mocniej wszystko przeżywają. I teraz czy przestawienie łóżka w drugi kąt powoduje, że dziecko gorzej śpi? Czy odmalowanie dziecku pokoju na inny kolor powoduje jego dyskomfort? I w końcu czy zmiana grupy w przedszkolu po wakacjach spowoduje, że dziecko nagle przestanie chcieć tam chodzić?


Zmiany są dobre, bo umysł się musi zaadaptować. Jeżeli nie zmieniamy się, to znaczy że się cofamy. 

W Japonii popularna metodą zarządzania całymi przedsiębiorstwami jest KAIZEN. To idea mówiąca o tym, że należy ciągle coś zmieniać, żeby dotrzymać tempa zmieniającego się świata. Krzywa zmian musi być szybsza niż krzywa postępu otoczenia, bo jeśli tylko przez chwilę ta pierwsza jest pod tą druga, oznacza to że rzeczywistość nas wyprzedza i nie jesteśmy liderami w innowacjach. To oczywiście teoria zarządzania, ale Japończycy są mistrzami wdrażania ideologi życiowych w procesy, które nam wydają się w tej dziedzinie zupełnie nie relewantne. Zakładam także, że w Kraju Kwitnącej Wiśni jeżeli pracownik siedzi pół roku przy tym samym biurku, to albo jest przeznaczony na emeryturę albo ktoś testowo posmarował stanowisko klejem szybko polimeryzującym. 

Zmiany też powodują kreatywność, bo umysł próbując zaadaptować się do nowych warunków podsuwa sposoby jak nową sytuację ogarnąć. 

Nasze szare komórki lubią wyzwania, mamy ogromne zdolności adaptacyjne jeżeli chodzi o umysł, zmiany powodują emocje a emocje uruchamiają całą masę chemii, tak potrzebnej w nas, aby funkcjonować. Chodzi o to, żeby te zmiany były na tyle umiarkowane, aby nie przedobrzyć i zamiast stymulacji spowodować frustrację. 

Co będzie dane nam doświadczyć, czy rozwój czy frustracje dowiemy się już we wrześniu, kiedy Karol omijając grupę przedszkolną II pójdzie od razu do grupy III.

wtorek, 4 sierpnia 2015

X

Myślałem, że nie chcę przelewać tych emocji na klawiaturę, ale z drugiej strony pewnie wszyscy, którzy spotkali się ostatnio z tragedią jaka spotkała jednego z rodziców zastanawiają się jak bardzo niesprawiedliwy jest los kiedy zabiera rodzicom dziecko. Więc oto moje myśli - ojca dwójki malutkich dzieci. 

Jak bardzo wielki smutek musi wlać się w serce rodzica, kiedy tak brutalnie przestaje istnieć możliwość powiedzenia choć jednego słowa do swojego ulubionego słuchacza, jak bardzo boli widok książek na półce w pokoju dziecięcym i jak boleśnie pachną ubrania, które rozrzucone po pokoju ostatni raz trzeba zebrać. Nie ma skali, która pozwoliłaby na określenie jak wielki bezmiar rozpaczy huczy w człowieku w takiej chwili. Myśląc o tym nawet nie zbliżam się procentu cierpienia osoby, która musiała takie doświadczenie przeżyć. A jakby się tak zastanowić to wypadków takich jest pewnie dużo, tylko nie słyszymy o nich. 

Współczuję - to znaczy odczuwam echo tego co tacy ludzie wtedy odczuwają. To echo, choć jest tylko echem jest wystarczajaco mocne, żebym po takiej wiadomości usłyszanej gdzieś w przelocie dnia codziennego musiał na chwilę schować się gdzieś, gdzie jest cicho i starając nie wizualizować sobie tego personalnie wziąć 2 oddechy i iść dalej. Mam ten komfort, że mogę iść dalej. Kiedy pomyślę o tych, co nie mogą tego zrobić przejmuje mnie smutek. Wiem, że bez porównania, ale i tak wielki. 

Czy to oznacza, że należy zamknąć dzieci w klatce, żeby im sie nic nie stało? Ja mimo wszystko nie umiem, choć od jakiegoś czasu wolniej jeżdzę samochodem, przejeżdżając przez pasy bardzo uważnie rozglądam się i staram się ograniczać te elementy, które zależą ode mnie w bezpośrednim kontakcie ze mną. 

Chciałem pomyśleć co bym powiedział, gdybym musiał coś powiedzieć do osoby dotkniętej taką tragedią, ale... nic bym nie powiedział. Nie sądzę, żeby jakiekolwiek słowa mogły cokolwiek w takiej sytuacji zmienić. Tylko czas w takim wypadku może.    

niedziela, 2 sierpnia 2015

WAKACJE I TĘSKNOTA. TAKŻE ZA DZIECIAKAMI.


Pierwsze takie wakacje. Bo jest nas czwórka i jakoś trzeba sobie poradzić z faktem, że Karol nie idzie do przedszkola, jest Klara, która nie liczy dni i dla niej czy wakacje czy nie, należy tak samo mocno się nią zajmować. Ja też trochę więcej teraz wyjażdam, więc tęsknota dopada mnie gdzies w samotnym hoteliku kiedy kładę się spać i wiem, że nie mogę zajrzeć do Karola do pokoju aby sprawdzić, czy się aby nie odkrył ani rzucić okiem na Klarę, czy aby ma ciepłe rączki. 
Im bardziej wrastamy w siebie tym bardziej czujemy, że rozstania, nawet na te kilka dni, są na początku bardziej odczuwalne. 

Karol przez dwa miesiące wakacji nie będzie chodził do przedszkola, więc aby nie wypadł z dynamicznego rytmu zapewniliśmy mu atrakcje w postaci wyjazdu nad morze z moją mamą. Kiedy go odwoziłem do Niej wytłumaczyłem, że to tylko 7 nocowań i że w miarę szybko po niego przyjedziemy. Zrozumiał, a ponieważ wyjazd takiego typu jest dla niego atrakcyjny, nie miał problemu żeby się spakować i żeby wsiąść do nie swojego samochodu. Kiedy jednak już miał odjeżdać powiedział do mnie:
- Tato, będę za tobą tęsknił - i spojrzał się na mnie prawie w wyrzutem, jak ja w ogóle mogę go puścić bez rodziców. 
- Nie przejmuj się, będzie fajnie. Czy teraz mogę zaproponować Ci lody, które zupełnie przekonają Cię, że wyjazd z moją mamą to naprawdę świetny pomysł? - uciekłem się do formy pytania sugerującego oraz do wzmocnienia argumentacji ordynarnym przekupstwem. 
- Tak, lody mnie przekonają - odpowiedział i właściwie skończyliśmy temat rozterek przedwyjazdowych.



Przekupywanie jest złe, ale czy jest rodzic, który choć raz nie uciekł się do tej niskiej formy przekonywania? 
A najgorsze jest to, że kiedy dziecko wyjeżdża, kiedy drugie pójdzie już spać, a cisza na chwilę opanuje całe mieszkanie czegoś brakuje, tak jakby brak dźwięków był aktywnym wskaźnikiem, że osób, które zazwyczaj wypełniają ciszę, nie ma i na razie nie mają zamiaru wracać. Zabawki leżą w tej samej pozycji co wieczorem, w łazience jest porządek a w kuchni nie ma na stole pustego pudełka po serku homogenizowanym jak co rano. 

Niby wiemy, że to przejściowe, a jednak brakuje tego i chciałoby się wrócić do normalności. Jak nienormalna jest chęć powrotu do normalności, która dla innych jest nienormalnością, wiedzą tylko rodzice tęskniący za swoim dzieckiem na wakacjach. 

Do tego dorzuca się tęsknota to reszty rodziny i do żony, bo będąc daleko od domu muszę sam przeżywać moje małe tęsknoty i nie mogę się podzielić nimi z najbliższą. To też jest mocne uczucie i należy je wykorzystać do tego, żeby po powrocie do domu powiedzieć żonie - "tęskniłem za Tobą". Tak myślę, więc tak Jej powiem jak wrócę.  

KLECHDY DOMOWE - tęsknić można.

z cyklu KLECHDY DOMOWE
Dzwonię do Karola, który spędza kilka dni u babci.
- Cześć, muszę Ci coś ważnego powiedzieć - w pierwszych słowach zwracam się do mojego syna.
- Co mi musisz powiedzieć? - pyta on
- Trochę za Tobą tęsknię - odpowiadam zgodnie z prawdą i czekam na odpowiedź. 
- .............( chwila ciszy na zastanowienie) no..... dobra. Możesz tęsknić - odpowiada Karol i dodaje - oddawam Ci babcię.
Dobrze, że mogę za nim tęsknić. Jak przyjdzie moment, że dostanę oficajlne pozwoleństwo na podwożenie go do przedszkola, to znaczy że na prawdę mogę wszystko z moim synem!

poniedziałek, 20 lipca 2015

KOCHAM KLARĘ BASIĘ


Karol kocha Klarę miłością natywną. Od samego początku chciał ją ściskać, całować, przytulać, lizać, nosić i robić pierdziochy. Czasem w tym wszystkim jest zbyt słoniowaty, za silny i za mocny, ale nie mogę odbierać dziecku naturalnej przyjemności dotykania siostry. Nie wiem, czy robi to dlatego że czuje potrzebę okazania miłości, bo do nas takiej potrzeby nie przejawia tak często, czy może podobnie jak wszystkie ssaki psopochodne chce obsikać swój teren i pokazać, że Klara należy do niego. Że jest ważna dla niego i że ma takie same prawa do niej ja my. Czy taka motywacja jest dobra? Myślę, że jeżeli uściski są na tyle słabe, aby niczego jej nie naruszyć, to im więcej tym lepiej. Niech się przyzwyczaja, że należy siotrę pielęgnować i dawać jej dużo miłości. Może Karol jest naszym zwierciadłem i robi Klarze, to co my jemu robimy. I ta naturalność po prostu jest wynikiem tego, że na swój sposób ja kocha.
Kiedyś powiedział do niej - "kocham Cię moja przyjaciółko" - i tekstem tym roczulił mnie bardzo.
Jeżeli będziemy potrafili rozwinąć w nim to uczucie i sprawić, że za kilka lat z takim samym entuzjazmem będzie się odnosił do siostry, znaczy, że dalismy mu bardzo ładny prezent na przyszłość bo miłość do rodzeństwa jest tematem trudnym. To kolejna rzecz, której się, mam nadzieję, nauczę od moich dzieci. Już jestem podekscytowany.


sobota, 18 lipca 2015

TATA KLARY cz.5 - ZNÓW OD NOWA

Pierwsze noce były trudne, ale może nie dlatego, że Klara płakała, ale bardziej dlatego, że znów musiałem się przywyczaić do myśli, że śpi z nami małe dziecko, które w dodatku trochę się rusza, płacze i zajmuje nieproporcjonalnie do swojego wzrostu dużo miejsca. Podczas snu musiałem się pilnować, żeby na nią się nie przetoczyć i wyznaczyłem sobie podświadomie granicę jej obecności, co jednocześnie spowodowało, iż spałem na boku na krawędzi łóżka przecząc czasem zdrowym zasadom równowagi oraz pokazując środkowy palec sile przyciągania ziemskiego. Tak jakby litera g (która dla przypomnienia ma wartość 9,81m/s2) była skrótem od "Gówno mi zrobisz i tak nie spadnę!"

Klary ciałko mentalne miało fizycznie 50 centymetrów długości i menatalnie jakiś metr szerokości. Łóżko miało raptem 140 cm od brzegu do brzegu więc średnio zostawało mi 20 cm i tyleż samo po drugiej stronie materaca. Ciężko w takich warunkach i normalny sen, ale twardo udawałem, że jest mi wygodnie i próbowałem zlepiać minuty w godziny, majaki w sny a porannego kaca, na którego wcześniej nie składała się nawet kropla alkoholu nazwałem Syndromem Lewego boku ( na którym musiałem leżeć balansując na krawędzi a to prawie spadając, a to przygniatając dziecko - ta czynność, której nazwanie spaniem jest czystym eufemizmem, wyczerpywała tak dużo energii, że strawienie wypitego alkoholu po imprezie [nie zależnie od ilości] to spacerek po deptaku w Ciechocinku - i stąd porównanie do kaca - może nie zbyt jednak trafne, bo kac szybko mija i można go potraktować jakąś tabletką z krzyżykiem, a potem wybrać świadomie, że następnego dnia kaca nie będzie. U mnie taki wybór nie był możliwy)

Po dwóch tygodniach jednak tak bardzo przywykłem do małego człowieka łóżku, że dwukrotnie obudziłem się w środku nocy skrajnie nieprzytomny z ręką centralnie na twarzy Klary. Atawistyczna chęć do przeżycia ataku spowodowała syrenę w wykonaniu córki, co nie tylko budziło mnie, ale także pewnie grupę sąsiadów z pięter sąsiednich. Za co serdecznie przepraszam. To moja wina.

czwartek, 16 lipca 2015

TATA KLARY cz. 4 - NOWA DZIEWCZYNA W MIEŚCIE

Karol został u mojej mamy, bo zaczął się źle czuć, poza tyn Klara cały czas była w szpitalu a odwiedziny z Karolem nie wchodziły w rachubę.

Moja córka leżała cały czas po lampą grzewczą i podłączona do 20 kabli, kiedy w Wigilię przyjechałem do szpitala, żeby spędzić z rodziną ten czas. Wychodząc na przeciw moim oczekiwaniom moja niedawno narodzona królewna spała podłączona do zestawu czujników badających saturację oraz tętno.

Cały czas nie czułem takiego impulsu, który miałem nadzieję uderzy we mnie kiedy zobaczę ją drugi raz, impulsu tacierzyństwa i zakochania się w drugiej najważniejszej kobiecie w mojej rodzinie. Może ta miłość musi poczekać, może przy drugim dziecku oczekuje się od niego więcej na dzień dobry, a może tak przejęty byłem samym zbyt wczesnym porodem, że zapomniałem o tym, że muszę zanurzyć się w cud, jaki się wydarzył, a nie analizować sam proces pod kątem tego, że mimo iż przedwczesny to był całkiem udany. Uśmiechnąłem się patrząc na naszą mała córeczkę i oczywiście chciałem ją pocałować, ale takich małych króliczków nie powinno się jeszcze dotykać ustami. Po nabraniu dobrych bakterii od mamy powinny właśnie one kolonizować małe ciałko, a nie jakieś nie wiadomo jakie robaki z zębów taty. Wysłałem jej więc powietrznego buziaka. 

I tak przez 6 dni. To tak trochę jak oglądanie wyprzedaży przez szybę, z grubym portfelem i ... zakazem wstępu do tegoż sklepu. Klientów bez krawata nie wpuszczamy...

- Witaj w domu Klara - powiedziałem, kiedy przenosiłem córkę przez próg naszego mieszkania. Takie małe dziecko jest tak delikatne i kruche, iż ma się wrażenie że przez drobną nieuwagę można je pognieść jak bibułkę wyciągniętą z pudełka po drogim prezencie. Pierwsze dotknięcie jest takie niepewne, nie wiadomo jak trzymać głowę, jak podtrzymywać od dołu, jak przewinąć. Tak bardzo nie potrafiłem sobie przypomnieć jak to było ponad trzy lata temu, że w pierwszych dniach jakoś tak prawie nieświadomie unikałem kontaktu i możliwość potrzymania mojej maleńkiej córeczki. A może chciałem, się nią nie zajmować, żeby nie skraść za wiele z odkrywania tego maleństwa, żeby sobie na później zostawić? 
Nie wiem sam, ale wiem, że musiał nadejść moment, kiedy w pełni przekonany, że robię wszystko dobrze wezmę ją na ręce i przytulę. I na szczęście moment ten nadszedł szybko.

wtorek, 14 lipca 2015

TATA KLARY cz.3

W poprzednim odcinku - Tata Karola dowiedział się, że został Tatą Klary. Tata Karola wychodzi ze szpitala i wraca do domu.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Wychodząc ze szpitala przypomniałem sobie gdzie po poprzednim porodzie postawiłem samochod i że wtedy wychodząc z budynku odpuściły mi nerwy i łzy zaczęły mi cieknąć po policzku. Teraz chłód grudniowego powietrza uderzał mokrą falą w moje oczy, ale tym razem nie płakałem. Spłynęła na mnie taka dziecinna radość z tego, że udało się drugi raz, że mimo tego, iż za wcześnie to jednak wszystko jest ok, jak na ten moment i że dopełnieniem będzie kiedy staniemy w domu we czwórkę i powiemy Klarze witaj w domu córeczko.

Świat się nie zatrzymał, samochody jechały dalej, gdzieś w oddali było słychać karetkę pogotowia, która zbliżała się do szpitala. Pomyślałem, że jestem szczęściarzem. Mam nieziemską  żonę, która oddając tak wiele siebie obdarzyła nas dwojgiem cudownych dzieci. Miłość, którą staram się cały czas pielęgnować i uczyć się jej wraz z upływem czasu, będzie teraz musiała być podzielona na 3, i chciałem zrobić wszystko, aby paradoksalnie przy tym podziale było jej nie 1/3 tylko 3 razy wiecej niż w wersji pojedynczej.  Taki paradoks, który zaświtał mi w głowie kiedy doszedłem do samochodu.

Jak będę kochał Klarę? Jakim będę tatą? Czy damy radę tak poprowadzić dwie małe osoby, żeby potrafiły kochać, lubić, znać swoją wartość i patrzeć na ludzi z uśmiechem?
Wróciłem do domu i przepełniony dobrymi przeczuciami, że uda się to trudne zadanie położyłem się do łóżka, aby rano wstać i pojechać przyjrzeć sie mojej małej królewnie. Jeszcze wtedy się w niej nie zakochałem. To miało nadejść troszkę później.

niedziela, 12 lipca 2015

TATA KLARY cz.2

W poprzednim odcinku - Tata Karola nie wiedział tak naprawdę, czy będzie Tatą Klary czy kolejnego potomka po mieczu.
--------------------------------------------------------

Pakowanie torby porodwej, którą musiałem zawieźć do szpitala przyszło trochę z trudem, bo niby pamiętałem co powinno tam być a jednak cały czas dawałem sobie chwilę czasu na odświeżenie tej wiedzy - teraz było za późno - musiałem improwizować. Mając świadomość, że drugi poród przeważnie jest dużo szybszy niż pierwszy streszczałem się ładując do walizki rzeczy, które mogą się przydać. 

Pognałem z Karolem do mojej mamy. Tam zrzuciłem go na łóżko, zjadłem szbką kanapkę i udałem się w drogę powrotną licząc na to, że nie będzie a późno. Kiedy przyjechałem na izbę jeszcze nie było za późno, sytuacja zmieniła się drastycznie gdy zacząłem myśleć, że to jeszcze nie ten dzień i powoli myślami wychodziłem ze szpitala. Wtedy nastąpił dramatyczny zwrot akcji. 

Na szczęście sale porodowe były puste więc nie było problemu z wyborem koloru ścian w pokoiku, w którym miałem przywitać moje drugie dziecko. 

W porównaniu do narodzin Karola wszystko szło bardzo szybko. O 0:15 w wigilię Wigilii przywitałem na świat pięknego maluszka, który w pierwszych słowach powiedział "ła" jakby chciał się przywitać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, gdyż po głosie nie udało mi się rozpoznać, że rodzi się Klara. Prześliczna córeczka, na którą obydwoje, a właściwie we trójkę tak czekaliśmy. Karol od początku mówił, że to będzie siostrzyczka i że będzie miała na imię Klara Basia. Nie mylił się zbytnio. CDN.


piątek, 10 lipca 2015

TATA KLARY cz. 1

Miałem trochę napisać jak to się stało, że z Taty Karola stałem się Tatą Klary i Karola. Więc piszę. W kilku odcinkach, bo to długa historia.

22.12.2014
Poniedziałek jak każdy inny. W pracy działo się dużo, bo po weekendzie przed Wigilią wszyscy sobie przypominają o tym, że coś trzeba jeszcze załatwić. Orka się skończyła, a wieczorem zaplanowaliśmy z Karolem fryzjera. Z moim podejściem do tego typu usług i Karola nastawieniem do wszystkiego co robi się z jego włosami miała to być wizyta z cyklu przepraszamy, ale ten tajfun to nie my. Udało się jednak, bo skróciliśmy młodemu włosy do stanu  akceptowalnego podczas wizyt u babć na Wigili. Pani fryzjerka z miłym uśmiechem, ale chyba bez dużego doświadczenia w obsłudze dzieci zaproponowała Karolowi, żeby usiadł na krzesełku, na co Karol oczywiście odpowiedział, że on to jednak dziękuje i tylko parzył na mnie proszącym wzrokiem, czy może jednak zrezygnuję i pójdziemy spokojnie do domu. 
Stara zasada mówi, żeby do słów dołączyć czyny i pokazać, a nie kazać. Poprosiłem więc panią fryzjerkę, żeby podcięła moje końcówki włosów, aby pokazać małemu człowiekowi, iż skoro dużemu człowiekowi się nic nie dzieje, znaczy że i maleństwu włos z głowy nie spadnie. No może w tym wypadku, to zbyt daleko posunięta przenośnia. 

Po tym jak Pani wymodelowała moje włosy, Karol nadal z niechęcią, ale już z minimalnym przekonaniem wynegocjował sobie, że owszem usiądzie, ale na kolanach taty i owszem da sie obciąć, ale bez fartuszka wokół szyi i tylko oglądając strażaka Sama. No i udało się. Efekt był zbieżny z tym w jaki sposób doszło do samego obcięcia włosów - czyli toporny. 
W domu szybko się wymyliśmy i Karola zmogło, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to zbliżająca się choroba. Mały człowiek zasnął zaraz po kąpieli więc spokojnie czekając na bieg wydarzeń w domu zastanawiałem się jak spędzimy Święta, bo w sumie to po raz pierwszy w nowym mieszkaniu, mieliśmy prawdziwą choinkę, prezenty leżały w ukryciu i czekały na 24. grudnia. Wszystko tak się ładnie układało. Nie było za bardzo śniegu, ale ponieważ powiedziałem Karolowi, że dzidzia się urodzi jak spadnie śnieg, nie musiałem odganiać się od natrętnych pytań, czemu dzidzi jeszcze nie ma skoro na dworze jest biało. 
Wtem, jakby nigdy nic zadzwonił telefon, który ot tak sobie odebrałem i usłyszałem w słuchawce informację, że trochę wcześniej, ale wszystko właśnie się zaczyna. 

Karol spał, w domu zapanowała znów cisza po zakończeniu rozmowy, tak jakby nic się nie zmieniło. A miało się zmienić wiele. Co więcej, nawet nie wiedziałem wtedy czy to będzie dziś, czy jutro a najważniejsze czy wyjdzie braciszek czy siostrzyczka. CDN

środa, 8 lipca 2015

czwartek, 4 czerwca 2015

TAJLANDIA WE 4 - Inny Bangkok i Chiang Mai po raz drugi.

Lubię wracać, do miejsc które kiedyś z wypiekami na twarzach odkrywałem. Wczoraj udało nam się dotrzeć do restauracji, którą świetnie pamiętamy z pobytu w Tajlandii 6 lat temu, i która to restauracja prawie wogóle się nie zmieniła. To bardzo proste miejsce w jednej z bocznych uliczek głównej arterii startego miasta w Chiang Mai, taka niepozorna, trochę brudna i zaniedbana (to też się nie zmieniło) Ale chyba dzięki temu ją poznaliśmy. Nazwa restauracji też nie została nam w pamięci, więc nawet nie mogliśmy się zapytać gdzie ona jest. Pamiętaliśmy tylko, że w bocznej uliczce, niedaleko hotelu, w którym się wtedy zatrzymaliśmy. Teraz z wózkiem i prawie czterolatkiem przy boku weszliśmy, jakby trochę do siebie, do wewnątrz tej, umówmy się, jadłodajni i zachwyceni zapachem jedzonych potraw usiedliśmy przy stoliku. Karol oczywiście zaczął mowić o kluskach, ale tym razem profesjonalnie nazwał to Padthai i zażyczył sobie soczek jabłkowy. Sok jabłkowy w Tajlandii jest tak reglamentowany jak mięso w czasach PRL z tym że u nas po prostu ktoś wysyłał wszystko do Rosji, a tu zwyczajnie jabłka nie rosną, stąd w menu nie uświadczysz tego po typu soczków. Za to są świeżo wyściskane soki z pomarańczy i mango, w cenie śmiesznie nieprzyzwoitej. Co więcej, udało nam się namówić Karola na taki soczek. Uff.

Zamówiliśmy sobie trochę tego i tamtego, a pani która nas obsługiwała wydawała się znać nas i pamietać sprzed ostatniej wizyty. Uśmiechnęła się i przyjęła zamówienie. Fascynująco pachnący kurczak z czosnkiem i pieprzem, krewetki w cieście wraz z warzywami w tej samej panierce, Morning Glory z czosnkiem smażony na szybko w woku, Padthai dla Karola oraz sticki rice z mango. Pomijając fakt, że za wszystko zapłaciliśmy z napojami 500 bathow (czyli 55 zł), muszę przyznać że uczta była boska. Polecam te tajskie przysmaki, bo robi się je szybko a poza tym są lekkostrawne i bardzo smaczne.
Przepis na kurczaka z pieprzem i czosnkiem z tej restauracji jest następujący.

1 pierś z kurczaka.
Świeżo utłuczony pieprz czarny
4 ząbki czosnku
100 gramów Morning Glory (wiem, ze trudno dostępne, więc może być Bok choi Pokrojony w paseczki, albo zielona fasolka szparagowa)
Olej słonecznikowy
Sól
Sos rybny
Sos sojowy
Cukier palmowy (Ew. Brązowy)

Kurczaka na cieniutkie kawałeczki, bo w woku musi się to szybko usmażyć a nie udusić. Razem z grubo pokrojonym dla odmiany czosnkiem wrzucamy na olej na woku. Dość duży ogień, ale nie taki, żeby się spalił czosnek. Jak kurczak sie zrumieni, wrzucamy zielone i mieszamy. Dolewamy wody i sosu sojowego. Pieprz sypiemy na końcu, żeby oddał też smak, a nie tylko pikantność. Sos rybny jest dość śmierdzący, ale nadaje potrawie charakter i chowa się pod innymi smakami. Łyżeczka cukry powinna wystarczyć, żeby zaookrąglić smak. Można, jeżeli jest na podorędziu użyć odrobiny wywaru z kurczaka, żeby było wiecej sosu, ale kurczak też zawsze puszcza swoje smakowite soki. Uwaga z sosami sojowymi i rybnymi, bo są dość słone. Cała potrwa powinna być gotowa w około 7 minut. To jeżeli chodzi o smażenie. Przygotowanie może zająć dłużej, szczególnie jeżeli uprzecie się na zakup Morning Glory - poszukiwania mogą trochę zająć.

Napełnieni smakami wróciliśmy pamięcią do chwili, kiedy byliśmy w tej restauracji pierwszy raz - wtedy we dwójkę i zupełnie w innym tempie. Spieszylismy się, aby zobaczyć kolejną świątynie, sfotografować mnicha i wrócić późno, aby obudzić się wcześnie i pędzić dalej. Dziś spokojnie, czekając aż dziecko jedno zje, a drugie chwilę poleży samo, delektowaliśmy się tym co na stole.

Podobnie było w Bangkoku, bo nie zobaczyliśmy ani jednej świątyni, ani jednego Buddy i ani razu nie jechaliśmy tuk-tukiem. Tryb rodzinny, teraz to wiem, to tryb trochę powolniejszy, wymagających reakcji na nagłe zaśnięcie delikwenta, albo nagle obudzenie się delikwentki, na silną potrzebę zjedzenia loda albo napicia się wody. Kilometry biegną, ale wolniej. My już to widzieliśmy, a dla nich to nowe emocje. Wielkie emocje, bo wszystko, nawet jeżeli dla nas to wcale nie bardzo dużo, dla Karola i Klary to Galaktyka emocji i uniwersum przeżyć. I ten kompromis mi się podoba, im chyba też.

Bangkok więc zwiedziliśmy z perspektywy basenu u naszych znajomych, potem spacerów po rozgrzanych uliczkach, ale niezbyt daleko od domu, bazaru z warzywami pod budynkiem i jednego centrum handlowego z podróbkami markowych ciuchów. Bangkok nocą nas nie interesował aż tak bardzo już, choć pojechaliśmy na Khao San Road trochę tęskno patrząc na życie ulicy, która jest początkiem wszystkich wypraw backpackerskich w Tajlandii. Chyba muszę się pogodzić z faktem, że nie jestemy już przykładowymi backpackersami, którzy jeżdżą nocnymi autobusami, śpią na dworcach i potrafią przejść 5 km do następnego hostelu. Z dzieckiem szkoda, choć cały czas mnie korci. Tęskno mi, to mówi serce, a z drugiej strony trzeba rozważnym być - podpowiada rozum. I tak pomiędzy tym co bym chciał i tym co powinno udaje nam się pokazywać dzieciakom miasta, targi, świątynie oraz baseny, sklepy z lodami, stoiska z plackami bananowymi z czekoladą oraz plaże gdzie można budować zamki z piasku. Kiedyś nie myślałem że będzie mi to potrzebne, a teraz wiem że tak jest dobrze dla nas - dla rodziny.

Mamy bardzo intensywny czas ze sobą i gdyby ktoś mi zaproponował, że za drobną opłatą zajmie się moimi dziećmi podczas tego naszego czasu, że jakaś animatorka zabierze Karola na basen i będzie szalała z nim cały dzień, a ja będę mógł być wakacyjnie dorosły, to powiedziałbym stanowcze nie - dlaczego mam płacić za odebranie mi najważniejszych chwil w moim drugim dzieciństwie - kiedy mogę uczestniczyć w nim z całą moją rodziną. To tak jakby ktoś powiedział, że za pięćdziesiąt złotych wyjdzie z moimi przyjaciółmi na miasto, kiedy ja będę mógł spokojnie poleżeć sobie w łóżku w domu i poczytać starożytnych filozofów. Życie jest zbyt krótkie, żeby pić kiepskie wino.