niedziela, 1 grudnia 2013

MUZEUM TECHNIKI

Karol ma już ponad dwa lata, jest facetem, a to jest idealna wymówka na to, żeby go zabrać do muzeum techniki. 

Słowo muzeum w przypadku tego przybytku jest więcej niż uzasadnione, bo tam wszystko jest stare, ale to właśnie ten element nadaje temu miejscu wyjątkowości. 

Jestem pewny, że kiedy ja pierwszy raz byłem w tym miejscu, wystawa z polskimi projektami opakowań była dokładnie w tym samym miejscu. 

A to, że odnalazłem modelową kopalnię zaaranżowaną na parterze, w bloku hutnictwo i przemysł ciężki, i poczułem się jak w wehikule czasu, jest dowodem na fakt, że to muzeum pełną gębą. 

Karol był zafascynowany motorami i traktorami, polubił pokój z maszynami do pisania oraz komputerem odra ( Stała tam też enigma, ale nie byłem na tyle odważny, żeby Karolowi wytłumaczyć tę zawiłą historię, szczególnie że zaczął się do rzeczonej enigmy dobierać), chciał zadzwonić z aparatu telefonicznego rodem z "Rozmów Kontrolowanych", polecieć w kosmos statkiem z serii Sojuz, a potem powiedział, iż chce zupkę i że już nie ma ochoty chodził po muzeum. 

Bardzo polecam tę wycieczkę. Kiedyś powiedział bym, że trochę tam obciachowo. Dziś mówię, że to naprawdę oldschool w najlepszym wydaniu. Wrócimy jeszcze za czas jakiś do sali z doświadczeniami fizycznym, które prowadzi Pan, w wieku jaki zapewne jest sumą trzech dowolnie wybranych eksponatów w tej części ekspozycji. Szacun dla Pana. Zupełnie poważnie. 

Zobaczcie jak nam tam było dobrze. 

Ps. Jeżeli lubicie mały tłok, to najlepiej w niedzielę przed 12:00. Prawie nikogo nie ma i jest czas na zgłębienie tego archeo : ) 





piątek, 29 listopada 2013

POŻEGNANIE ZE SMOCZKIEM




W dniu drugich urodzin Karola uznaliśmy, iż czas najwyższy aby nasz malec przestał ssać smoczek. W tym celu przez kilka dni po powrocie z wakacji przygotowaliśmy go na ten moment. Nie jesteśmy rodzicami, którzy za wszelką cenę chcieli, aby dziecko smoczka nie ssało, bo komfort jaki Karol dzięki niemu miał przewyższał nasze ambicje. Ostatnio Karol ze smoczkiem tylko sypiał, ale i tak był to czas najwyższy, aby się ssaka pozbyć.

Któregoś więc dnia, kiedy rano się obudził powiedziałem mu, że smoczek poleciał do Singapuru, będzie dany innym dzieciom i że w zamian za ten smoczek, którego Karol oddał innym małym dzidziom, niebawem otrzyma hulajnogę, o której przez ostatnie dni intensywnie myślał, po tym jak kolega na placu zabaw dał mu się swoją hulajnogą przejechać. Karol się zgodził na ten układ, choć oczywiście nie wiedział jak ciężko mu będzie przez kilka dni bez ulubionego kawałka gumy w ustach. Jednak perspektywa hulajnogi była tak kusząca, że powiedział:
- tak.

Lubię kiedy dziecko mówi słowa tak. To znaczy że chce, że podoba mu się propozycja, jaką mu składam, nawet jeżeli potem zmieni zdanie, to to potwierdzenie jest dla mnie wskazówką tego, że dotarłem w tym momencie do sedna sprawy i dziecko ją zrozumiało. Znalazłem argumentację, która spowodowała, iż dziecko zaczęło chcieć tego, co mu zaoferowałem. To takie niezmiernie ważne. Żeby dziecko chciało.

Smoczek więc poleciał do Singapuru. Karol w pierwszą noc zasnął bez problemu, choć pytał mnie, gdzie jest smoczek. Ja tylko konsekwentnie odpowiadałem, iż jest tam gdzie się umówiliśmy i że to bardzo daleko. Karol wiedział jak to daleko. Wrócił stamtąd niedawno. 

I od tego czasu skończyła się rozmowa o smoczku. Wydaje mi się, iż szybkie ucięcie sprawy i dobre uzasadnienie było kluczem. Singapur, który może i jest abstrakcyjny dla dziecka, ale w tym wypadku był synonimem nieosiągalności i dalekości. I zadziałało. Jesteśmy wolni do smoczka. 

I mamy hulajnogę.

wtorek, 26 listopada 2013

PAN KSIĘŻYC

Karol był z wizytą u babci Uli. Kiedy wrócił usiadł obok mnie. Zapytałem co tam robił.
- Byłem w amenie - odpowiedział powoli i zamyślił się. Jakby coś wspominał. Wizyta w kościele ma prawo spowodować chwilową nostalgię.
- No i co tam się działo? - zapytałem wyrywając go z myślowego zanurzenia.
- Śpiewał.
- Kto śpiewał? - zadałem pytanie, gdyż rzeczywiście ciekawy byłem na kogo zwrócił uwagę.

Karol chwilę się znów zastanowił. Szukał w głowie sposobu aby odpowiednie dać rzeczy słowo, że się tak wyrażę.
- Pan księżyc.

Po raz kolejny o mało się nie udławiłem śmiechem...

czwartek, 21 listopada 2013

CO KOMBINUJESZ TATA?



Karol podchodzi do mnie siedzącego na dywanie i podłączającego kable od głośników do wzmacniacza. 
- Tata, co kombinujesz? - pyta Karol powodując moje chwilowe udławienie się śmiechem, ale zachowuję rezon. 
- Podłączam głośniki - z totalną powagą odpowiadam do syna
- Mogą z Tobą kombinować? - zapytuje moja latorośl i siada obok mnie. 

Po drugim zdaniu nie zdołałem już zachować powagi. Obśmiałem się jak norka i ucałowałem młodego technika prosto w czoło. 

Pierwszy raz w życiu kombinowałem razem z własnym synem. Poważna sprawa w sumie...

środa, 20 listopada 2013

PODRÓŻ - POST SCRIPTUM


Musiało minąć trochę czasu, żebym mógł znów usiąść do pisania. Z wielu powodów. Pierwszy i najważniejszy to chyba ten, że po trzech tygodniach przelewaniu na klawiaturę moich myśli nagle okazało się, że chwilowo potrzebuję odpoczynku i trochę snu. Bo to był drugi powód, dlaczego nie miałem ochoty pisać.
Po powrocie z wakacji prawie tydzień dostosowywalem się do strefy czasowej lokalnej i chodzenie spać o godzinie 21:30 nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym.

Po trzecie należało odrobić zaległości w pracy, domu i rodzinie, a ponieważ doba ma tylko 24 godziny laptop poszedł w kąt.

Teraz wiem, że słusznie bo jest coś takiego w intensywnym pisaniu, że potem trzeba chwilę odpocząć. Poza tym bogactwo tematów podczas wakacji dyskontuje tak mocno codzienność domową, że każda z inicjatyw jaką chciałem podjąć wydawała mi się mało interesująca. Po dwóch tygodniach uznałem jednak, że czas wrócić do spisywania tego co siedzi w głowie, bo jest ktoś, dla kogo to wszystko co się dzieje jest o tyle ważne, że z racji wieku pamiętać tego nie będzie, a warto, żeby wiedział co się wydarzyło. Ten ktoś to Karol oczywiście.

Nasz mały synek wrócił do domu na spiąco, gdyż lot z Londynu był opóźniony, wylądowaliśmy w Warszawie o godzinie 23:20, przetransportowaliśmy się do domu i zasnęliśmy wręcz natychmiast. Rano musieliśmy i iść do pracy.

Budzenie było łatwe, bo wracając z Azji mamy 6 godzin do przodu, stąd 6 rano to dla człowieka południe. Dla Karola także. Obudził się o 6 i spokojnie, jak gdyby nigdy nigdzie nie wyjeżdżał zrobił obchód domu, a następnie przyszedł do nas do łóżka. Nie zdziwił się, iż nie ma w nim Mai, ale także nie poprosił o kaszkę tylko nadal chciał kluski.

Zmianą, jaka miała nastąpić było to, że w odróżnieniu od czasów wakacyjnych, tym razem tata i mama musieli zostawić dziecko samo i pójść na 8 godzin do biura. Tego już Karol zrozumieć nie potrafił i z wielkim wrzaskiem obwieścił, że tata do pracy nie i że na rączki.

Nie udało nam się wyjść zanim zrozumiał, że inaczej nie nie da, więc jeszcze na klatce dało się słyszeć szlochanie przeplatane poszczególnymi słowami, w głównej mierze nakierowanych na mamę i tatę.

Tak było przez kolejne kilka dni, aż wszystko wróciło do normy, a Karol radosnym "papa" zaczął żegnać się z mamą czy tatą siedząc spokojnie na dywanie i układając puzzle.

Zmiany są dobre, bo pokazują jak bardzo nie doceniamy tego co mamy i do czego powinniśmy wracać. Karol ze swoim zachowaniem wrócił do stanu wyjściowego po około tygodniu. Ale nadal jak się go zapytać, gdzie chciałyby lecieć samolotem odpowiada:
- Do Singaparu!


piątek, 15 listopada 2013

KAROL W AZJI -ACH, TO BYŁY WAKACJE



I zawsze przychodzi taki moment, kiedy trzeba powiedzieć sobie basta. Nasze trzy tygodnie w doborowej czwórce bez sternika zaczęły powoli dobiegać do swojego naturalnego końca, ale w duchu czuliśmy, że w tryb niewakacyjny wbijemy się dopiero na lotnisku w Warszawie.

Ostatni dzień na Bali spędziliśmy na plaży, gdzie mama i ciocia próbowały swoich sił na desce surfingowej. Wyglądały jak dwie sztuki na wydaniu, bo w szortach i koszulkach z logo słynnej firmy produkującej sprzęt surfingowy nikt nie mógł pomylić się w jakim celu pojawiły się na plaży. Deski w rękach dodawały im jeszcze większego uroku, a fale niosły je jak starych wyjadaczy z Australii. Warto było popatrzeć.

Bali pożegnało nas piękną, jak zwykle z resztą, pogodą i porankiem ciepłym ale nie wkurzajacym. Z resztą wiedząc, iż w Warszawie o tej porze było 8 stopni i padał ciężki i mokry deszcz, nawet zbytni upał nie dałby mi się we znaki. Chciałem chłonąć klimat wakacji przez jeszcze trochę.

Przenieśliśmy się na ostatni wieczór znów do Singapuru, gdzie w nocy odwiedziliśmy te same miejsca co przed 3 tygodniami, tylko że wszystko wyglądało jeszcze bardziej okazale gdyż podświetlone było porządnie przez fantastycznie zaprojektowane lampy, żarówki, ledy i inne nowoczesne źródła światła. Singapur nocą był wisienką na torbie ( tak to się chyba mówi, bo jak z tatą byłem na targu to kupiliśmy ziemniaki, a na wierzch pół kilo wiśni i one wystawały za reklamówkę - wyglądało to zacnie) naszej wyprawy. Fakt, że w połowie wycieczki zasnąłem niczemu nie przeszkadza, bo przecież byłem już tam raz i widziałem to wszystko. Jeszcze kiedyś będę w Singapurze, to wtedy przyjrzę się wszystkiemu dokładniej.

Nie lubię zbyt długich podsumowań. Ale tu się należy długie, bo to też i była długa podróż.
Uważam, że zabieranie dzieci na wakacje ma sens - oczywiście mamy swoje wymagania, mamy swoje humory i gorsze oraz lepsze chwile, ale czas spędzony w taki sposób jak spędziliśmy go teraz dał nam więcej niż jakakolwiek wycieczka czy weekend spędzony w domu. Po pierwsze byliśmy 24 godziny na dobę razem i nie mieliśmy od siebie ucieczki, więc musieliśmy się nauczyć naszych codziennych rytuałów, żeby wyjazd nie stał się uciążliwym robieniem sobie nieświadomie lub świadomie na złość. Po drugie długie rozmowy i dyskusje zbliżyły nas do siebie, a szczególnie, że na ten czas przypadł właśnie u mnie wysyp słów i chęć poważniejszych rozmów. Dzięki temu, że byłem non-stop z rodzicami i ciocią Mają, mogli oni zobaczyć jak szybko się uczę mówić, a co więcej, mogli być tegoż poważną częścią. Gdybym ten okres spędził w domu, pewnie też bym się rozwinął tak szybko, ale za to nie zauważyli by tego moi rodzice tak bardzo dogłębnie, jak widzieli to na wakacjach.

Zabranie mnie ze sobą dało im też świetne miejsca w samolocie, bo lecąc z infantem na kolanach przeważnie dostaje się rząd przy ścianie, gdzie nogi można wyciągnąć na całą długość. A ja miałem kołyskę, więc kiedy nachodziła mnie ochota na drzemkę, mieli komfort jak w pierwszej klasie.

Będą też mieli fantastyczne wspomnienia z tych, chwil kiedy swoim jeszcze zupełnie dziecięcym okiem zachwycalem się panią kelnerką niosącą soczek z pomarańczy (okrzykiem "jest soczeeeeeek"), lub kiedy oblany morską falą krzyczalem "woda jeeeeest".

Uważam, że zabieranie dzieci na wycieczkę, która jest nie do końca zaplanowana jest świetne, bo oczywiście położenie się w hotelu, w którym panie skaczą na około nas dzieci, jest kuszące i dużo bardziej komfortowe niż opiekowanie się nami przez cały dzień w doli i niedoli, ale czy płynie z tego dobro - nie wiem. Taki hotel raczej oddaliłyby mnie od rodziców zamiast przybliżyć. Bo właśnie we wspólnych emocjach najłatwiej zapisać wspomnienia, które potem wywołują wspólny śmiech lub infantylne zażenowanie. Dobrze, że są takie hotele, bo zabawy tam co niemiara. Dobrze też, że moi rodzice wybierają te, w których jednymi animatorami ich synka są oni sami. Ja sobie zdaję sprawę, że podróżowanie ze mną jest inne, wolniejsze i pewnie bardziej męczące. Ale przecież zabierając mnie na wakacje doskonale o tym wiedzieli. Bo decydowanie się na współpodróżowanie z dwulatkiem zmienia wszystko. Na lepsze.

Poznałem tatę trochę bardziej, jesteśmy bliżej, rozumiemy się lepiej, docieramy się, można powiedzieć. Po trzech tygodniach upewniłem się w przekonaniu, iż mogę polegać na mojej mamie, która jest zawsze tam, gdzie być powinna. Czy to w basenie, kiedy chcąc przepłynąć za wiele jak na jeden raz zachłystuję się wodą, czy kiedy budzę się rano, a jej uśmiechnięte oblicze wita mnie obok na poduszce. Wiem, że jestem dla nich bardzo ważny, bo za każdym razem kiedy testowałem ich czujność uciekając w tłum Azjatów lub w stronę ulicy, wiedziałem, że jakaś wyciągnięta ręka podąży za mną i zawróci, kiedy będę chciał przekroczyć granicę, której przekraczać nie powinienem. Takie wakacje są ważne, bo dzięki nim przyznałem nam certyfikat "zgranej rodziny" - taki medal za udany wyjazd. Takiej sprawności nie da się zdobyć w domu, w tym celu trzeba wyjechać. Nasz wyjazd był takim testem, egzaminem dojrzałości poza domem. Zdaliśmy go na piątkę z plusem.

Wiem też, że po każdym takim rodzinnym wyjeździe powinienem moim starszym zafundować jeden tydzień krótkich wakacji, tym razem beze mnie, żeby mogli spokojnie pobyć ze sobą, w takim tempie jak lubią z i takimi atrakcjami jakie preferują. Drodzy rodzice, nie mam nic przeciwko, żebyście mnie odstawili do babci i pojechali w dowolnym czasie. Choćby i do Ciechocinka. Ja stawiam!

Teraz będę musiał wrócić do domu, do codziennych zajęć i szarości (niestety w porównaniu z Azją, polska jesień jest niestety bardzo szara) i czekał będę na kolejny szalony pomysł mamy i taty, kiedy to oznajmią mi na dzień przed wyjazdem, że zabierają mnie gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Kocham was rodzice za to (my Ciebie też, Karolku - mama i tata) i dziękuję, że mogliśmy ten czas spędzić razem. Nie wiecie, z resztą ja sam sobie z tego pewnie nie zdaję sprawy, jak to dla mnie ważne

Podpisano.
Wasz Karol vel Dadoł Pipa.








środa, 2 października 2013

WYSTĘPY GOŚCINNE - DZIECISAWAZNE.PL - JAK RODZI SIĘ TATA

To artykuł, jaki ukazał się w portalu dziecisawazne.pl. O tym jak rodzi się Tata.

http://dziecisawazne.pl/jak-rodzi-sie-tata/

Rodzi się Tata

Kiedy urodził się Karol, nasz półtoraroczny teraz syn, chciałem być przy wszystkim, co się od tego czasu zaczęło dziać, właściwie 24 godziny na dobę. Od momentu przyjazdu na porodówkę, a właściwie już wcześniej, kiedy rósł w brzuchu mamy, miałem chęć odkrywania tego małego człowieka od samych podstaw. Bo jest coś magicznego w tym, że  powstaje nowy człowiek, który zmienia w życiu rodziców wszystko. Na lepsze.
Mężczyźni są z zasady mniej wrażliwi niż kobiety, ale takie chwile jak narodziny dziecka nawet największych twardzieli potrafią emocjonalnie rozłożyć na łopatki i zza tej trochę samczej, wręcz pierwotnej, maski wystaje prawdziwy mężczyzna, który właśnie w tym momencie przechodzi od bycia tylko czyimś synem czy mężem do stanu bycia ojcem.  Jeżeli od tego momentu facet potrafi zostawić tę małą furtkę otwartą, ten wentyl, którym mogą sączyć się pozytywne emocje, to świetny start do tego, aby zostać dobrym i kochających tatą. Choć oczywiście nie jest to warunek sine qua non. W moim przypadku brama ta otworzyła się dużo wcześniej i pozostaje otwarta do dziś.

Współczesny Tata

Na szczęście przyszła swego rodzaju moda na tatusiów, którzy potrafią sobie świetnie radzić, na ojców, których można swobodnie zostawić samych z dzieckiem na całą noc, i matki nie będą się martwić, że maleństwo nie dostanie jeść albo będzie płakać przez pół wieczoru. Tacy nowocześni tatusiowie to efekt uświadamiania nam mężczyznom, że rola ojca w wychowaniu dziecka nie zaczyna się wtedy, kiedy syn potrzebuje zostać nauczonym jazdy na rowerze, albo kiedy trzeba córce powiedzieć, że nie pójdzie na szkolną dyskotekę.
tata-karola
To uświadomienie musi zacząć się od mam, bo naturalnie, obdarowane przez matkę (nomen omen) naturę instynktem czują, że wiedzą, jak zapewnić latorośli bezpieczeństwo. Oddanie kruchego ciałka nawet najbliższej osobie stanowi dla nich dyskomfort. Szczególnie, jeżeli tą osobą jest facet. Nie zawsze tak jest, ale dość często. W naszym wypadku od samego początku obydwoje staraliśmy się nosić dziecko, trzymać i obserwować siebie nawzajem, czy to, co robimy, jest dla niego dobre. Kiedy moja żona widziała, że w moich rękach jest naszemu synowi tak samo dobrze jak w jej, miała ten spokój, że oddając go, zapewnia mu bezpieczeństwo. Jeszcze przed porodem razem chodziliśmy do szkoły rodzenia i słuchaliśmy ważnych informacji na ten temat. To nam bardzo pomogło. Razem utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że wymieniając się obowiązkami nie tylko będziemy pomagać sobie w nadchodzących trudach pierwszych miesięcy po porodzie, ale także mieliśmy poczucie, że obydwoje będziemy się w tym realizować.

Tata jest ekspertem

Bycie tatą obok mamy zaczyna się wraz z pierwszym krzykiem. Bycie tatą to trzymanie rodzącej mamy za rękę, to zapewnianie, że wszystko będzie dobrze, to przytulenie maleństwa w momencie, kiedy nie może jeszcze spokojnie leżeć na skórze mamy, to w końcu spacer na pierwsze badanie i ważenie. A potem przeniesienie nosidełka z samochodu do domu, delikatne i czułe, żeby zbytnio nie trzęsło, a potem gotowanie mamie zup z kurczęcych piersi, aby nic młodzieży nie uczuliło podczas karmienia. Tym właśnie były, przynajmniej dla mnie, pierwsze dwa tygodnie bycia tatą.  A potem już było tylko lepiej.
Tatusiowie lubią być specjalistami w jakiejś dziedzinie. A najlepiej, jeżeli nikt nie robi tego lepiej niż oni, więc umówiliśmy się z żoną, że ja będę przodownikiem, jeżeli chodzi o mycie Karola. I co wieczór dumny tata wkładał swojego pierworodnego do kubełka i delikatnie obmywał cieniutką jak pergamin skórę wodą o dokładnie zmierzonej temperaturze, a potem wycierał delikatnym, miękkim ręcznikiem i kremował maścią bez zapachu etc., etc. Dodatkowo, raz w tygodniu, dumny tata specjalizował się w obcinaniu maleńkiemu człowiekowi pazurków. Mama bardzo nie lubi tego procesu, więc tata czuł się nie tylko potrzebny, ale nawet niezbędny. Oczywiście bez problemu tata przewijał dziecko, karmił je i prał brudne śpioszki, ale w myciu dziecka i obcinaniu mu pazurków wyspecjalizował się zdecydowanie
Ten zabieg polecam wszystkim tatom, którzy obawiają się, że nie podołają obowiązkom, bo w pewnym momencie czują się na tyle niezbędni, że zaczyna im to sprawiać przyjemność. A już szczególnie dlatego, że kąpiele małych dzieci to jedne z najśmieszniejszych i najprzyjemniejszych dla nich momentów. I naprawdę nie warto przegapić czegoś, co się może wydarzyć po raz pierwszy właśnie w kąpieli. Bo my faceci lubimy pierwsi zobaczyć, jak dziecko się uśmiechnie albo rozchlapie wodę poza wanienkę.  
Kiedy dziecko rośnie i jest przyzwyczajone do tego, że tata jest cały czas obok, dużo łatwiej jest mu nie być przyklejonym do mamy i dać jej chwilę oddechu. Co więcej, cieszy się, kiedy może zostać w domu tylko z tatą i pohasać po mieszkaniu według dobrze znanego, wieczornego rytuału. Bo dla dziecka rytuały są kluczowe, a rytuały z tatą to rzecz bardzo ważna, bo im szybciej dziecko do nich przywyknie, tym później łatwiej będzie spędzać czas tak po prostu, zwyczajnie i niewymuszenie. Bez budowania niepotrzebnych barier.
Jak ważny jest tata w życiu małego człowieka uczę się cały czas, bo nasze dziecko otworzyło przed nami drzwi z dziedziną wiedzy, z którą wcześniej nie miałem nic wspólnego. Jestem tym zafascynowany i wierzę mocno w to, że idąc tą drogą, mogę w naturalny sposób dać mojemu dziecku wszystko, co uważam za dobre.
Ale gdyby nie wsparcie i zaufanie mojej żony, ta chęć dzielenia się radością i trudami bycia rodzicem, pewnie nie doświadczyłbym tego wszystkiego, co udało mi się przeżyć. Bycie blisko i pomaganie od samego początku wynagrodzone mi zostało pierwszym słowem, jakie powiedział świadomie Karol. Dla ułatwienia dodam, że było to słowo określające rodzica, na cztery litery i zaczynało się na T. Ale nie powiedzieliśmy o tym mamie.

czwartek, 26 września 2013

KAROL W AZJI - WYCIECZKA KRAJOZNAWCZA - M.IN. KAWA Z PUPY LISA



Dziś cały dzień jeździliśmy po okolicach (szeroko pojętych) Sanur i zwiedzaliśmy to, co jest to zwiedzenia po drodze. A było co zwiedzać. Mówię wam. To co do tej pory widziałem było ładne, ale teraz zobaczyłem co się naprawdę tu dzieje w okolicach.

Pierwszy punkt to Las Małp - czyli park, gdzie mieszkają takie śmieszne małpy, które nie są schowane do klatek, tylko chodzą sobie normalnie po alejkach i wymuszają na ludziach, żeby dać im banana albo jakiś inny smakołyk. To podobnie jak ja, z tym że ja nie mieszkam w lesie i próbuję wymuszać na rodzicach, co przestało im się z resztą już podobać i nie wiele dostaję. W odróżnieniu od małp, które prezentują swoje wdzieki przed co i rusz nowymi osobami i gawiedź daje się nabrać na te same triki co wycieczka sprzed dwóch i trzech dni. Nawet myślałem, czy by tam nie zostać w tym lesie, ale ogona nie mam, więc towarzystwo by mnie nie zaakceptowało. Poza tym ja nie lubię kraść, a te małpy robią to nagminnie. Np cioci Mai jedna z nich buchnęła paczkę mokrych chusteczek z plecaka, a potem uciekła na drzewo i wszystko wybebeszyła chcąc to zjeść. Szkoda, że ciocia nie miała pastylek rycynowych, wtedy taka małpa poznałaby smak prawdziwego ciśnienia. Tata, czasem przychodząc z pracy o facjacie wyraźnie zmęczonej, nazywa ten stan "permanentną sraczką". O wy małpy, gdybyście tylko poznały to oczyszczające uczucie... Lewatywa napełniona płynną nirwaną. Nirwatywa - tak pewnie się to nazywa po hindusku. A małpa wyrzuciła wszystkie chusteczki z torebki i uciekła w las. Z resztą w bardzo piękny i stary las, gdzie fikusy sięgają 20 metrów i zwisają im liany jak trąby słonia. Las małp mi się podobał.

Potem pojechaliśmy zobaczyć pola ryżowe. Kiedyś niejaki śpiewak Gniatkowski przynudzał na swojską nutę piosenkę o słowach "Ryżowe pola w wodzie mokną, bawoły groblą ciągną wóz...". Wszystko się zgadzało. Pola mokły w wodzie, nie było jednak bawołów, a chciałem bardzo sprawdzić, skąd im wyrasta grobla, do której mocowało się te opiewane wozy. Niestety pozostanie to dla mnie biologiczną tajemnicą. Tata w każdym razie chyba też nie bardzo wiedział, bo jakoś tak niepewnie rozglądał się po okolicy. Pewnie szukał bawołów.

Kolejnym etapem podróży był wulkan. Wulkan czynny, bo co jakieś 10 lat wypluwa z siebie trochę lawy, która zastyga na jego zboczach a pyły wydychane przezeń urzyźniają glebę w okolicznych sadach i polach ryżowych. Wulkan był dość duży, więc pozwoliłem sobie na wybicie z głowy rodzicom chęć wchodzenia na niego. Tata od razu mnie poparł, bo on po górach chodzić nie lubi, więc nie musiałem za długo się drzeć. Jakieś 15 minut tylko.

Po drodze zajrzeliśmy jeszcze na plantację kawy. A kawę to ja lubię. Z mlekiem.
Na Bali mają dobrą kawę, bo sami ją tu hodują i palą, więc świeżo z plantacji jedzie do kawiarni, gdzie można jej skosztować. Ponieważ moja mama pracuje w firmie, która sprzedaje kawę, z wielkim tym bardziej zainteresowaniem odkrywała jak rosną ziarenka, jak się je potem pali i jak pachnie świeżo uprażona kawa. A pachnie przednio.

Jest jeszcze jedna rzecz, której spróbowaliśmy na tej plantacji. Co prawda obrzydlistwo to było, ale mama stwierdziła, że warte swojej ceny.

Żyją na Bali takie małe liski, lokalnie zwane Luwak, a po naszemu Łaskun Muzanga, które zjadają najpierw ziarenka kawy, tylko te najlepsze, a potem po ich nadtrawieniu wydalają je. Wiecie co by było, gdyby okazało się, że ich kupy nie mają żadnej wartości? Łaskuny pewnie rodziły by się bez pup. Na szczęście ich kupy, po umyciu i osuszeniu to wartość około 2000 Euro za kilo. Bo tyle kosztuje kawa, zwana Kopi Luwak robiona z oczyszczonych i oskubanych ziarenek kawy wydalonych przez te przemiłe stworzenia. Na degustacji tej kawy, ze skrzywionymi ustami wszyscy orzekliśmy, że rzeczywiście kawa ta jest niezła.

Widziałem też wielkiego nietoperza. Ale chyba na nasz widok zemdlał, bo siedział przez chwilę z głową do góry.

Ostatnim elementem wycieczki była świątynia z XI wieku wykuta z skale i otoczona polami ryżowymi. Na mnie nie zrobiła wrażenia, a na rodzicach owszem, ale może wypieki na twarzy mieli dlatego, że musieli mnie wnosić po znacznej ilości schodów na górę i w dół. Nie wiem, ale szybko uciekliśmy, gdyż zaczęło mi się nudzić. Nie było placu zabaw.
Tak jakby w XI w. dzieci miały inne wymagania niż teraz. Zjeżdzalnia, huśtawka i piaskownica. Czy my dwulatki prosimy o zbyt wiele? A może mnisi na tych terenach żyli w celibacie i nie trzeba było budować przybytków dla młodzieży? Znów te pytania i znów brak odpowiedzi. O dorosłości! Studnio mądrości, czerpaku inteligencji, wiadro światłości!Przybywaj...

Wycieczki krajoznawcze są ciekawe, bo ciągle coś się zmienia, ktoś mnie nosi na rękach, gdyż czas gra ważną rolę w wykonaniu planu (a tata twierdzi, że się ciągnę jak ślimaków stado) więc transport jest, zawsze moża poznać kogoś, kto jeszcze nie dał mi ciastka, a poza wszystkim lubię jak moi starzy mają coś od życia. Polubiłem wyspę Bali. Polecam.

Mam taką małą jednak uwagę do Bali. Przestałem być trochę w centrum zainteresowania lokalnej społeczności. Ma to pewnie związek z faktem, iż wyspa ta jest mocniej uturystyczniona i widuje się tu czasem ludzi z Europy podróżujących z dziećmi, więc mały białas nie jest niczym nowym. W Malezji było inaczej, gdyż wszędzie gdzie tylko mrugnąłem okiem kończyło się to albo chęcią dotknięcia mojej buzi/ręki/nogi/brzucha (to musiałem jakoś znosić) albo obdarowaniem mnie czymś słodkim (to mi wynagradzało ciągłe mnie macanie przez wszystkich). Bo inaczej muszę (choć z ciężkim sercem) nadwyrężać portfel moich opiekunów wymuszając na nich zakupy towarów, które mógłbym przy odpowiednim splocie wydarzeń dostać całkowicie bezgotówkowo. A ja nie chcę być dla nich ciężarem. Ot co.







































KAROL W AZJI - NURKOWANIE NA BALI



Pisałem już o tym, że moi rodzice przez trzy dni nurkowali. Uważny czytelnik zada oczywiście pytanie, co się działo wtedy ze mną. To bardzo słuszne i zasadne pytanie. Wymyślili sobie oni, znaczy moi rodzice, taki motyw, że ja będę siedział na powierzchni, spokojnie czekając kiedy oni się wynurzą. Myślałem z początku, że sprawa będzie łatwiejsza, bo jest przecież ciocia Maja, którą znam i nie mam problemu, żeby z nią zostawać. Trochę płaczu na początku, a potem czysta zabawa. Wyszło jednak na jaw, że Maja też będzie nurkować. I wtedy pojawił się klops. Bo kto miałby ze mną czekać na brzegu albo na łodzi, kiedy moja trójka opiekunów zanurza się w morskich toniach?

Pierwszego dnia wszystko wyglądało w miarę spokojnie, bo na miejsce nurkowania (czyli Padong Bay) pojechaliśmy z polskim instruktorem i jego indonezyjską żoną, która nie dość że mówiła trochę po polsku to wzięła ze sobą parkę prześlicznych dzieciaków o imionach - Leon i Alicja, z którymi wydawało mi się, że jakoś spokojnie czas spędzę i nie będzie płaczu. Jednak lekkie dolegliwości brzuchowe, które mnie złapały podczas drogi autobusem w tamtą stronę spowodowały, że byłem delikatnie rozdrażniony i perspektywa zostawienia mnie z ciocią Ike była mało ciekawa. Do tego wszystkiego moi rodzice uznali, że to świetny pomysł i że z Leonem na pewno świetnie mi czas minie. Udownodniłem całej wiosce, że pierwsze dziesięć minut po tym jak rodzice weszli na łodkę można zapisać w kronice jak jeden z dziesięciu ( zaraz po uderzeniu fali wody podczas trzesięnia ziemi w 2006 roku) najgłośniejszych momentów w nowożytnej historii tego terenu.

Przeplatanie się słów " mama" i "tata" oraz "nie łódka" spowodowało zbieg ludności, która oczywiście nie rozumiała o co mi chodzi. Ike, która trzymała mnie na rękach trochę rozumiała, ale dopiero kiedy zaproponowała mi ciastko, nagle przestałem płakać i chętnie przystałem na wysuniętą propozycję. Wiadomo mi było, że długie płakanie rodziców nie zawróci, a jak się wszyscy wkurzą, to nic nie wymuszę. Dlatego uznałem, iż 10 minut to wystarczająco długo, żeby było wiarygodnie a wystarczająco krótko, żeby nie zniechęcić. Ciastkom i soczkom nie było końca tego dnia. Rodzice jeszcze tego popołudnia raz jeszcze wypływali w morze, więc koncert powtórzył się, jednak już trochę z mniejszym natężeniem. Nie chciałem wystraszyć Leona, który okazał się być fajnym kolegą, a w dodatku mówił w miarę po polsku. Miał trochę ciemniejszą ode mnie skórę na twarzy (co akurat nie jest jakieś trudne, bo ja w końcu jestem biały jakby mój ojciec z zawodu był pomocnikiem młynarza), ale włosy blond, zakręcone na końcach nadawały mu takiego naszego, znaczy słowiańskiego, charakteru. A jego siostra - aniołek. Ciemne oczy i taka mała, ciągle uśmiechnięta buźka. Mógłbym mieć taką siostrzyczkę. Zdaje mi się jednak, że w tej konfiguracji rodzinnej taka opcja nie wchodzi w grę, chyba że moje pradziadostwo urodziło się w strefie klimatycznej pt. Jest bardzo gorąco. Z tego co wiem - tak nie jest.

Drugiego dnia zabrakło cioci Ike i Leona ( nazwanego przeze mnie Elonem). Chciałem już ogłosić rozejm i pogodzony z tym, że starzy będą znikać pod wodą na kilkanaście minut, kontynuować zabawy z Leonem i Alicją, ale drugiego dnia przywitała nie inna ciocia, która nie mówiła po polsku, nie rozumiała mnie, a w dodatku wyglądała na taką, co ma mało ciastek (potem wyszło na jaw, że miała dużo, tylko musiałem ją przymusić do ich wyjęcia odpowiednio głośnym rykiem). Podczas płyniecia łodką już czułem, że będzie to marna wycieczka, nawet chciałem ulać na tatę, ale przytulił mnie mocno i wytłumaczył, że oni chcą z mamą nauczyć się lepiej nurkować i że w związku z tym chciałby bardzo, żebym został z ciocią na godzinę, a oni sobie zejdą pod wodę. Opowiedział mi jak tam jest pod wodą. To było bardzo ciekawe i pomyślałem sobie, że im jest na prawdę szkoda zostawiać mnie samego na powierzchni i gdyby tylko była taka możliwość to wzięli by mnie ze sobą oraz pokazali mi to wszystko, o czym tata mi wtedy opowiedział.
" Ocean to takie wielkie morze, które jest bardzo słone, ale o tym już wiesz, bo się w nim kąpałeś. Istnieje możliwość obejrzenia go z brzegu, co robimy razem od kilku dni, ale jest też możliwość zejścia pod wodę i zobaczenia wszystkiego tak jak widzą to zwierzęta żyjące tam właśnie
- znaczy ryby? - mógłbym zapytać gdyby potrafił toczyć z tatą wielogodzinne dysputy, ale ponieważ nie umiem, moje pytania i odpowiedzi proszę traktować jako potencjalne, ale nie zadane pytania, to wszystko dla uatrakcyjnienia opowieści, która mogłaby by być inaczej monotonną.
- tak, własnie. Ryby, żółwie, rekiny i ślimaki. Wszystkie te zwierzaki można zobaczyć schodząc pod wodę. Mama, tata i ciocia Maja ubiorą takie czarne skafandry, Mariusz, czyli nasz instruktor, założy nam na plecy kamizelki z butlami i zanurzymy się aż na 30 metrów, bo podczas tych zejść będziemy robić kurs nurkowania, który pozwoli nam zanurzać się na właśnie taką głębokość.
- A co jest tam na dnie. Po co tak daleko schodzić? - mógłbym zapytać, w końcu nigdy nie byłem tak nisko pod wodą, to mogę nie wiedzieć.
- Schodzenie tak nisko daje możliwość zobaczenia obiektów, które nie występują płycej. Np. zatopiony niedaleko okręt amerykańskiej marynarki z II Wojny Światowej, którego większość leży na 20-30 metrach. Chcąc go obejrzeć trzeba się tam zapuścić. Są takie żółwie, które nie wypływają płycej za dnia, bo boją się że coś je może zaatakować, a nawet zjeść.
- To ty chcesz tam jeść żółwie tato? - moje pytanie chyba nie byłoby bezzasadne.
- Pod wodą niczego nie wolno dotykać ani tym bardziej zjadać. Świat podwodny jest po to, aby się nim zachwycać, aby frunąc niemal w wodzie przepływać obok rafy koralowej i chłonąć jej piękno tylko przez fakt, że widziało się ją z tak bliska. Dźwięk wydychanego powietrza lub cisza, kiedy na chwilę wstrzyma się oddech współgra z nieograniczoną przestrzenią podwodną, nie wiadomo do końca gdzie jest koniec, gdzie początek, a limity wyznacza wskazówka ciśnienia w butli. Dopóki jest powyżej 80 barów, dopóty nic nie zakłóca tej iluzorycznej dla nurka symbiozy człowiek z oceanem. Ryby, które płyną przed maską patrzą na Ciebie i zastanawiają się, czy będziesz tu za chwilę czy nie. One z resztą mają krótka pamięć, więc podpłynąwszy za momentów kilka przed Twoją maskę znów się zastanawiają, jak długo będziesz pływać na ich podwórku.

A wszystko jest takie zniebieszczone. Takie prawie powolne i spokojne. Prawie, bo jeżeli w okolicy nie ma żadnego osobnika stanowiącego kolejne oczko w łańcuchu pokarmowym, to towarzystwo się nie spieszy, lecz kiedy się pojawia zagrożenie, nagle okazuje się że większość podwodnego tłumku, to świetni sprinterzy.

- a Ciebie nikt nie zje?- pytanie o tyle chciałem zadać, że w końcu przed moimi rodzicami jeszcze kilka lat w służbie mojego porządnego wychowania i wyprowadzenie, że się tak wyrażę, na szerokie wody.
- Nurkowanie z butlą jest bezpieczne płyniemy tam, gdzie nie ma zagrożenia, nie dotykamy niczego, a szczególnie dziwnych ryb i wracamy na powierzchnię zanim nam się skończy powietrze. Kiedyś Ciebie też tam zabierzemy i wtedy zobaczysz, czy to co Ci opowiedzialem to prawda, czy spojrzymy na to inaczej"


Na to czekałem. Obietnica zabrania mnie pod wodę uspokoiła mnie na tyle, że u nowej cioci płakałem tyle co u Ike, a potem zasnąłem na 3 godziny na pokładzie statku. Następnego dnia było już lepiej, ale brzuch mi strasznie urósł, bo ciocia okazało się, miała ciastka wszędzie pochowane i wcale nie miała zamiaru dać ich innym dzieciom.

W basenie niedawno sprawadziłem, że jeszcze nie umiem pływać, więc cieszę się w gruncie rzeczy, że reszta mojej wycieczki zrobiła kurs advanced open water divers beze mnie. Na mnie przyjdzie czas, kiedy sam o tym zdecyduję. A na razie muszą mi wystarczyć zdjecia taty z nurkowania.












poniedziałek, 23 września 2013

KAROL W AZJI - BALI

Moi rodzice lubią zachwycać się faktem, że nie mam problemu z lataniem samolotem. Nie dziwne jest to skoro za każdym razem wszyscy traktują mnie jak pasażera pierwszej klasy. Mam miejsce do spania, jedzenie przychodzi o czasie nie takim jak dla wszystkich, tylko wtedy kiedy się obudzę, a ludzie wokół są dla mnie cukierkowo mili.

Lot do Denpasar na jednej z wysp Indonezyjkich przebiegł mniej wiecej podobnie, choć z jedzeniem było trochę bardziej krucho, gdyż AirAsia to tania linia lotnicza w związku z czym posiłki należy sobie kupować samemu. Ale wynagrodziło mi to wyłożenie się na dwóch siedzeniach i przespanie większości trasy. Ponieważ dziennie śpię około 3 godzin przesypiam jakąś tam część wakacji, ale powiem wam szczerze, jakoś mnie to nie przeraża. W wakacje człowiek powinien robić to na co ma ochotę, a drzemka to dokładnie to, co chcę robić podczas moich wakacji. Codziennie i bez wyjątku.

Pan taksówkarz, uśmiechnięty człowiek o ciemniejszej skórze bardzo sympatycznie zapakował mój wózek do bagażnika, a mama powiedziała gdzie chcemy jechać. Ponieważ nie zastanawiałem się wcześniej nad faktem, że ludzie tu w około są sporo ciemniejsi niż my, z Warszawy, patrzyłem przez całą drogę na pana w lusterku i zastanawiałem się, z jakiego powodu na Bali (ale także w Malezji) ludzie mają skórę o kolorze przypominającym ciemną czekoladę, jednak z większym odcieniem brązu. Może słońce ich opaliło, skoro tak długo tu już mieszkają? Czekam na ten moment, kiedy będę mógł zadać tacie te wszystkie trudne pytania, które mnie dręczą. Bo niby się można domyślać, ale pewności nigdy nie ma. Na razie mój zasób słów, jakie umiem powiedzieć ogranicza się do kilkunastu, a z nich pytania o pigmentację skóry i proces tworzenia melatoniny u mieszkańców Indonezji nie sklecę. Jeszcze nie.

Dojechaliśmy do ładnego i ukrytego hoteliku w mieście Sanur, gdzie nie ma aż tak wielu ludzi, a dostęp do plaży jest łatwy.

Oceniając Bali z tego co już widziałem - to piękna, malownicza, zielona wyspa, wynurzająca się z Oceanu Indyjskiego jak wielki żółw, który powoli wychodzi z wody. Niespiesznie i bez żadnego ciśnienia. Góry wulkaniczne tworzą scenerię, która przypomina mi dżunglę z filmów o Indiana Jones'ie, a woda, która oblewa całość jest niebieska i czysta. I dość zimna w dniach kiedy przybyliśmy na wyspę. (O tym powiem w rozdziale - nurkowanie rodziców bez Karola)
W ogóle temperatura na Bali w wrześniu nie jest taka, jaką doświadczaliśmy w Singapurze czy w Kuala Lumpur. Nawet na wyspach Perenthian było dość gorąco. A tutaj okazuje się, że kiedy świeci słońce, to oczywiście pupa się poci, ale kiedy tylko człowiek się skryje w cień, albo zapadnie mrok, upał (który i tak nie jest tak żrący jak w wyżej wymienionych miastach) lżeje i czasem nawet mama zakłada bluzę, kiedy wybieramy się na wieczorny spacer.

Przy plaży ciągnie się dość długi chodnik, którym można przejść całe miasto od strony oceanu. Podczas jednego ze spacerów tą promenadą natrafiliśmy na ceremonię, która jak mi Tata wytłumaczył, była odpowiednikiem polskiego pogrzebu. Od razu mi się zaczęły cisnąć na usta pytania o tym, czemu ludzie umierają, kiedy wszyscy ludzie umrą etc, ale znów nie byłem w stanie wyeksplikować ich czerpiąc z koszyka zasobowego moich słów. Więc odpuściłem, zaparkowałem na czas jakiś i zacząłem oglądać co się dzieje.

Powiem to na wstępie, bo to opowiadanie tylko dla dzieci o mocnych nerwach, trup się słał gęsto. Bo Balijczycy doszli do wniosku, że ten dzień jest najlepszy na takiego typu ceremonię, więc uzbierali kilka rodzin, jakie właśnie pożegnały swoich bliskich i zrobiono kilkugodzinne, wielorodzinne spotkanie, które między jedzeniem, śpiewaniem i ubieraniem się bardzo odświętnie wiązało się też z paleniem ciał. Bo Balijczycy to głównie wyznawcy hinduizmu, a w tej kulturze kremuje się swoich zmarłych. Swoją drogą etymologia słowa - kremacja - musi być bardzo zawiła, bo kojarzy mi się raczej z nasmarowaniem skóry mleczkiem o wysokim UV. Co może akurat w tym wypadku nie byłoby pozbawione aż takiego sensu, gdyż sam proces spalania zachodzi w wysokich temperaturach, a mama zawsze mówi, że jak jest gorąco, to trzeba się wymazać kremikiem.

Ceremonia, do której dołączyliśmy zaczęła się już trochę wcześniej więc zza ogrodzenia widziałem dość spory tłum ludzi otaczający kolorowe budowle, na których szczytach stały wręcz sarkofagi. Wszystko w kwiatach, ziołach oraz innych darach takich jak jajka czy ciasto. Bardzo to wszystko dziwne, bo dla naszej kultury pogrzeb to sytuacja dogłębnie smutna, przeważnie pada deszcz, jest szaro, wszyscy ubrani są na czarno i łza spada często. Tutaj było zupełnie odwrotnie. Panie były pięknie ubrane, panowie na jasno i z kolorowymi dodatkami, a wszyscy skłębieni przed konstrukcjami, które na górze miały miejsce na wiecznego pasażera i czekały na odpalenie. Niestety nie silników, ale stosu pod daną konstrukcją. Na szczęście w trakcie kiedy podpalano jedną budowlę przyszedł czas na moją drzemkę, więc jedyne co mi pozostało, to zdjęcia, które tata robił, kiedy ja w cieniu palmy kokosowej oddałem się uwodzicielskiemu poczuciu, że spadam.

Kiedy się obudziłem siedzieliśmy w barze na plaży, a rodzice właśnie kończyli jeść kluski. Rozumiem, że rozumiecie, iż natychmiast wstałem i poprosiłem o swoją porcję.

O mieście napiszę jeszcze trochę, jak się po nim bardziej rozejrzymy, bo na razie od dwóch dni codzień wypływamy na nurkowanie. To znaczy, ja zostaję na łodzi albo brzegu, a rodzice nurkują. Z tą jawną niesprawiedliwością rozprawię się w następnym poście.