środa, 26 października 2011

DZIEŃ NARODZIN

Tłuczenie się gołębi o szybę, zakładając że w dziubkach maja malutkie młoteczki pneumatyczne połączone z przejazdem ciężkiej kolej wiozącej dziecięce grzechotki zwiastowało fakt, że się wybudzam. Helikopter cały czas latał nade mną, dokładając huk wirnika do istniejącego hałasu. Czułem swój puls i nieświeży oddech. Była 10 rano, sobota, więc bardzo powoli stanąłem na podłodze, bardzo uważając, aby nie spaść z dywanu. Tego dnia ruch wirowy ziemi był bezwzględny.
Szorowanie zębów, jakaś prosta strawa z żoną, herbatka i powolne przeniesienie się na balkon. Bardzo powoli, bez szybkich ruchów, cały czas panując nad pionem, usiedliśmy w fotelach na werandzie, z kubkami ciepłego płynu w rękach i początkiem ósmego sezonu Housa na laptopie.

Około 12:00 wyobraź sobie, żona moja, a Twoja mama, chciała podnieść się na chwilę i pójść do łazienki, kiedy usłyszała ciche 'pyk', jakby coś przeskoczyło jej w miednicy, a potem wydała z siebie okrzyk. Nie bólu, ale raczej zaskoczenia, kiedy obydwoje zobaczyliśmy, iż jej spodnie pokrywają coraz większe mokre plamy, podążające za sprawa grawitacji w dół. Beti pobiegła szybko do łazienki, żeby siedząc na wucecie rechotać, będąc trochę w strachu, że się zaczęło. Nie opanowała nas panika, raczej podniecenie, takie reise fieber. Wody nie chciały skończyć odchodzić, stworzyły nawet jedno małe jeziorko w przedpokoju, kiedy ja siedziałem dla odmiany na muszli, a Twoja mama stała naprzeciw śmiejąc się w taki dziwny sposób, bo niby nie było z czego a z drugiej strony sytuacja należała do dziwnych, kiedy po nogach ciekła ciepła ciecz, której nie dało się powstrzymać. Zostałem wypędzony z łazienki, ponieważ byli inni, którym miejsce na tronie należało się bardziej. A ja nie czułem się lepiej niż 15 minut wcześniej, kiedy musiałem przerwać rozmowę z panią na recepcji u lekarza, gdyż uznałem że w tym stanie robienie badań krwi mija się z celem.

Odwołując wizytę miałem problem wytłumaczyć Pani, że nie potrafię teraz podać wolnej daty w nadchodzącym tygodniu na badanie Ekg, bo właśnie z mojej żony poleciało 1,5 litra wody i prawdopodobnie w ciągu bardzo krótkiego czasu będziemy musieli jechać do szpitala. Pani nie potrafiła zrozumieć mojego zmieszania i cisnęła żebym wybrał czwartek o 17:30 albo wtorek o 12:45. A w łazience krzyczała Beti, że czuje się jak fontanna. Nie lubię tego robić, ale rozłączyłem się z Panią bez podziękowania i ustalenia kolejnej wizyty. Powiedziałem tylko ' przepraszam, muszę kończyć, żona rodzi' i nacisnąłem czerwony przycisk w telefonie. Moje samopoczucie nie było mimo to lepsze.

Zdawałem sobie sprawę, że w takim stanie zawieźć do szpitala rodzącej nie będę mógł, więc wziąwszy wszystkie musujące witaminy, jakie mieliśmy w domu, rozpuściłem je w wodzie a następnie wypiłem ten eliksir duszkiem. Adrenalina już działała, ale minerały i cała reszta zawarta w tego typu specyfikach zrobiły swoje. Po zrobieniu 100 pompek i 30 przysiadów miałem, mogę przysiąc, migotanie komór i silne efekty pocenia się na całym ciele. Nie pomogło to zbytnio. Telefon do położnej uspokoił nas na szczęście, bo dał nam co najmniej 5 godzin siedzenia w domu. Wody odeszły, skurcze jeszcze nie przyszły. Chyba, że bierzemy skurcze mojego żołądka, ale pewnie to się nie kwalifikuje. Wróciliśmy na balkon i zdecydowaliśmy obejrzeć do końca odcinek Housa. Bo w sumie jak czekać na skurcze, to przy najlepszym specjaliście w dziedzinie medycyny. 

Po trzech godzinach skurcze zaczęły być odczuwalne. Wszystko to, czego grzecznie słuchałem na szkole rodzenia teraz nabierało znaczenia. Długość skurczu od początku do początku, częstotliwość i liczenie, ciepłe okłady, gorący prysznic, piłka do skakania na niej,  masowanie bioder. Dzięki aktywności dochodziłem do siebie a Beti coraz bardziej pogrążała się w bolesne rozwarcie.

Około 18:00 byliśmy gotowi do wyjścia. Walizka, którą Beti spakowała jakieś dwa tygodnie wcześniej była już zniesiona do samochodu, miedzy jednym a drugim skurczem wytarła się w ręcznik i ubrała, potem krótka runda z pchającym się na świat synkiem, potem szybki zjazd winda na parter i znów runda z uderzeniami poniżej pasa, trasa pokonana samochodem, trwająca jakieś cztery rundy i izba przyjęć na ul. Żelaznej. O 20 byliśmy już w sali porodowej gdzie okazało się, że muszę mamie zmyć paznokcie, ażeby umożliwić jakieś badanie. Komiczne wyglądała scena, kiedy Twoja Mama leżała na łóżku porodowym z podłączonym KTG, a ja wacikiem nasączonym acetonem wycierałem paluszki u nóg.

Do szpitala przywieźliśmy 3 cm rozwarcia, co skwitowaliśmy raczej kwaśnymi minami, bo wydawało nam się, że to co najmniej 7. Ale natura wie co robi, więc zaufaliśmy jej i zaczęliśmy się przygotowywać do dalszego ciągu. Pokoik wyposażony był w wannę, piłkę rehabilitacyjną, oraz sprzęt grający, który natychmiast uruchomiłem włączając płytę Stinga - symphonicity.

Przyciemniliśmy światło, żeby było choć trochę jak w domu, Magda, nasza położna z częstotliwością zegara z kukułką sprawdzała KTG, wszystko szło bardzo ładnie, ale trwało i trwało. Około 22:00 Mama zdecydowała, że należy jej się znieczulenie, i po 30 minutach przyszedł anestezjolog, wbił w kręgosłup wentylek przez który zapuścił eliksir bezczucia. Po 15 minutach skurcze stały się znośne i nawet wrócił mamie humor.

Nie to żeby ją wcześniej opuszczał, ale jakoś rozmowna nie była. I nie krzyczała na mnie, tak jak często jest opisywane w książkach, nie klęła na mnie, nie mówiła, że to moja wina i w ogóle była bardzo dzielna. Fazę układania się do Twojego wyjścia Beti przeszła na piłce, skacząc w górę i w dół, pomagając grawitacji usadowić Ciebie tam gdzie trzeba. Kiedy znieczulenie zaczęło puszczać przyszło nam powoli szykować się do fazy parcia, a ponieważ bardzo nie chcieliśmy robić tego w pozycji leżącej na łóżku, Magda zaproponowała, żeby Beti kucnęła przy drabince, łapiąc się za najniższy jej szczebel. Ja kucnąłem za nią obejmując rękami i nogami jej całe ciało. Dawało jej to opór do tego, żeby w tej dziwnej pozie przeć.

Taka konstelacja trwała do 4:00, kiedy skończyła się ostatnia dawka oksytocyny, kiedy druga położna przyszła drugi raz i powiedziała, że dała nam pól godziny a teraz mamy już tylko 5 minut, kiedy wycisnęliśmy z mamy siódme poty naciskając z całej siły na jej miednicy, kiedy ona parła w przykucu i kiedy wiadomość o tym, że zaraz przyjdzie Pani doktor z zestawem, który pomaga wyjść na zewnątrz opornym dzieciom. Wychodziło na to, że ułożyłeś się głową w dół, ale trochę krzywo i wejście w kanał rodny było utrudnione. O 3:30 wiedzieliśmy, że zaczynasz wychodzić, więc nie było już drogi odwrotu, musiałeś się przepchnąć drogą naturalną, ale to co przechodziła wtedy Twoja mama, to wiem tylko ja, Ona i Magda. 

O 4:05 usłyszeliśmy Magdę, która potwierdziła, że teraz to już ostatnie parcie i rzeczywiście po kilku sekundach pokazałeś nam głowę, a potem cały brzuch i rączki. Trochę byłeś umazany i miałeś zamknięte oczy, ale czuprynę miałeś taką jak dziś, kiedy piszę te słowa. Byłeś cicho, więc Magda wzięła Cię brzuszkiem do dołu i kilkakrotnie, energicznie dostałeś z otwartej dłoni w plecki, wykrztusiłeś to co tam miałeś w płuckach i zacząłeś delikatnie płakać. Potem coraz głośniej, głośniej aż w końcu byłeś całkowicie z nami. Wokalnie też.

Cały czas na naszych rękach, albo na brzuchu, w specjalnie przygotowanych pieluszkach, które przez 2 godziny przed Twoim przyjściem na świat skrupulatnie przepociłem trzymając je pod moją koszulką przystosowywałeś się powoli do świata. Cały czas jeszcze nie wiedziałeś co się stało, nie miałeś świadomości tego gdzie jesteś, patrzyłeś nieobecnymi oczkami na wszystko dookoła, ale wiedzieliśmy wszyscy, że niewiele widzisz, że czujesz prawie nic, ale świadomość tego, że jesteś z nami powoli do nas docierała. I wynagradzała ból, który musiała przejść Mama, żebyś był z nami faktem, że w godzinę po narodzeniu zacząłeś bardzo delikatnie ssać mamine piersi w geście chęci rozpoczęcia tego trudnego procesu, jakim jest przejście z noworodka do niemowlaka itd.

O 6:00 zasnąłem na chwilę na fotelu na sali porodowej zmęczony, ale przecież moje zmęczenie było niczym w porównaniu z Mamą, która przez 16 godzin walczyła z w zgodzie z naturą, żebyś dziś mógł spokojnie spać obok mnie i chrapać jak stary chłop.

Podczas ważenia i mierzenia, swoimi karykaturalnie wielkimi rękami, o strukturze rozpostartych gałęzi, złapałeś nieświadomie jakiś kabel od monitora i wcale nie chciałeś go puścić. Wiem, że to było takie nieważne, że położne widziały takie rzeczy tysiąc razy prawdopodobnie, ale dla mnie to było specjalne, bo to w końcu mój mały synek złapał po raz pierwszy coś w swoja rączkę. Od tej pory miało być tysiące rzeczy, które wydarzą się po raz pierwszy. Każdy rodzic zdaje sobie sprawę, że to co im się wydarza pierwszy raz z maleństwem, wszyscy inni rodzice już widzieli, ale nie zmienia to faktu wyjątkowości tej chwili. To w skali makro jest takie małe, za to w skali mikro wydaje się takie niepowtarzalne i najważniejsze.

Upity emocjami i wyjątkowością całego zajścia pożegnałem was przemęczonych i zasypiających, a potem wyszedłem w zimny poranek, była godzina 7:00, odnalazłem zaparkowany trochę niechlujnie samochód, oparłem się o niego i zwyczajnie zacząłem płakać. Czy to było rozładowanie emocji, czy może efekt reakcji mojego organizmu na radość, jakiej nie miałem siły odczuwać na porodówce? Nie wiem, ale wiem, że to są tego typu łzy, których facet nie musi się wstydzić. Łzy, które są koncentratem emocji, dumy, radości, szczęścia i spełnienia. Narodziło się nam dziecko. Karol Hubert Pełka

wtorek, 11 października 2011

PRELUDIUM

Kiedy jeszcze Cię z nami nie było zastanawiałem się jak to będzie, kiedy się pojawisz. Bałem się trochę, i chyba nie jestem odosobniony w swoim odczuciu, nie tego że nie damy sobie rady z młodym człowiekiem, że brak nam doświadczenia i że zrobimy coś źle. Baliśmy się, że wolność jaką dotychczas mieliśmy będziemy musieli odłożyć w ciemny kąt, zapomnieć o tym, że można sobie spontanicznie wyjść z domu i wrócić o dowolnej porze,  że dotychczasowy luz jaki mieliśmy zostanie skrępowany ramami jakie nam narzucisz.

Zastanawiając się nad tym, trochę samolubnie, myślałem komu Cię będziemy podrzucać, kiedy będziemy chcieli wyjść do kina lub teatru. Zupełnie nie przewidując jak za kilka miesięcy będą wyglądały plany, w których kiedyś byłeś na bocznicy, nie ujęty w schemacie dnia. Nie dlatego że nie chcieliśmy Ciebie, ale dlatego, że nasze przyzwyczajenia były do tej pory zupełnie inne. Egocentryczne w dobrym tego słowa znaczeniu i skupione na naszej dwójce.

Myśląc o tym wszystkim zrozumiałem, że wiele się zmieni, że owszem nasza dwójka będzie ważna, ale Ty jako pełnoprawna trzecia osoba w naszej rodzinie masz głos, mimo iż przez parę miesięcy jeszcze nie będziesz umiał wyartykułować logicznego zdania.

Mężczyzna nie lubi zmian, woli zostać w świecie swoich wytartych ścieżek, to daje komfort  przewidywalności kolejnych dni. Ale decyzja o posiadaniu dzieci jest z góry skazana na poddanie się trochę innemu trybowi. Chcę być dla Ciebie tatą w pełni tego słowa znaczeniu, więc podjąłem świadomą decyzję, że od pamiętnej nocy w szpitalu Zofii będę szedł trochę skosem, nie tylko do przodu. Nie tylko jak bym chciał, ale także tak jak trzeba. W końcu idąc lekko pod wiatr da się dojść do celu. Tylko co jest celem? Tego jeszcze nie wiem, bo to początek drogi a zapewne dla każdego taty cel jest inny. Sławny sportowiec, wielki skrzypek, porządny facet... A może cel powinien być postawiony sobie, a nie dziecku? Może powinno się powiedzieć - chciałbym, ażeby moje dziecko zawsze otrzymywało ode mnie maksimum miłości. Chciałbym, żeby zawsze mógł zawsze na mnie polegać i wiedzieć, że nawet na końcu świata może na mnie liczyć i będę dla niego oparciem zawsze wtedy kiedy będzie tego potrzebował. Mnie jest chyba bliższa ta druga opcja, choć osobiście nie postawiłem sobie celu w wychowaniu Ciebie. Może powinienem do tego dojrzeć?

Na pewno miałem cel przed Twoimi narodzinami.  Chciałem być najbliżej Twojej mamy jak się tylko da, żeby miała to poczucie, że gdyby nagle potrzebowała mojej pomocy, będę mógł podać jej swoją dłoń i obiecać, że wszystko będzie dobrze.

Niefrasobliwością z mojej strony było, co prawda pójście w piątek 30.09 na ostatnie nietatusiowe wyjście na miasto. Posłuchaj jak to było:

- Grzesiu, w piątek robię takie przedpępkowe wyjście na miasto i jesteś zaproszony - powiedziałem do kolegi Grzegorza który w firmie pełni rolę retail managera.
- no jasne, zrobimy taki POM, że Warszawa będzie huczała potem jeszcze dwa tygodnie. Kto jeszcze idzie? - zapytał Grzegorz uchachawszy się uprzednio swym tradycyjnym rechotem po wysokich częstotliwościach.
- John z żoną Anną.
- no i super. O 20 w zakąskach?
- tak właśnie myślałem, potem pójdziemy w miasto i zobaczymy, co przyniesię życie.

Piątek po robocie przewijał się szybko, Twoja mama krzątała się po naszym mieszkaniu z wielkim już brzuchem i mimo obciążenia, jakim byłeś uśmiechała się do mnie twierdząc, żebym się nie przejmował i szedł spokojnie na imprezę.
- a co jak zaczniesz rodzić?
- nie zacznę. Termin mam dopiero na wtorek, więc spokojnie dam radę. W razie, czego zacisnę pośladki i go nie wypuszczę.
- no dobrze kochanie, ale jakby coś się zaczęło to dzwoń do mnie i będę pędził do domu.

Zakąski były zatłoczone jak co wieczór, pachniało nóżkami i potem. Weszliśmy do środka, mama odjechała do domu po tym jak mnie podrzuciła na Krakowskie, zamówiliśmy trzy kolejki i śledziki.
- za Karolka!
- za Karolka!
Hasło to brzmiało jak odezwa do narodu zebranego przed gmachem jedynej słusznej partii i nikt nie śmiał się sprzeciwić temu rozkazowi. Po trzech kolejkach na szybko, kiedy procenty tylko podjudzają do dalszej akcji, a jeszcze nie dają o sobie znać, podyktowały dwa kolejne rzuty karne. Nikt nie był się w stanie wybronić.
- panowie i pani, co się stanie, jeżeli żona do mnie zadzwoni za chwilę i powie, "jedziemy"?
- jak to co, zaniesiemy Cię na porodówkę i się będziesz musiał ogarnąć. Nie ma miętkiej gry! - Powiedział Grzesiek i zagrał wsiadanego. - Irish pub teraz.
- za Karolka!
- za Karolka!
Jak wypuszczone na szerokie morze wilki morskie, jak ułani, a może nawet ulani, popłynęliśmy dalej. Dość skończyć na tym by powiedzieć, że niektórzy z nas podczas tej nocnej eskapady eksplorowali niewykopaną jeszcze wtedy drugą linię metra, potem niektórzy chcieli odpalić stojącą przy ulicy Mazowieckiej koparkę, ale nie udało im się wejść do szoferki, potem, kiedy drużyna pierścienia się rozpadła na dwa obozy historia zaczęła być dramatyczna. Jedna część starała się pozbierać i znaleźć taksówkę do domu, a my z Grześkiem, dwa imprezowe zwierzęcia, udaliśmy się per pedes do klubu 70, po drodze kupując, a następnie tłukąc na trotuarze szczeniaczka czystej, marki, której nie umiem sobie przypomnieć. Z chodnika spijać nie szło, więc uznaliśmy, że ideał sięgnął bruku i że w gruncie wódki nam nie szkoda.  Mimo iż zaczęła weń wsiąkać.
- za Karolka?
- za Karolka!
- będzie zdrowy, oj zdrowy będzie - słowa Grzegorza odbiły się echem od ściany klubu, do którego właśnie wtedy dochodziliśmy.

Musieliśmy być jeszcze nie do końca stratowani, bo wpuszczono nas bez problemu i byliśmy następnie w stanie zamówić jeszcze jedną kolejkę ognistej.
- teraz uważaj, tak się powinno pić tę ambrozję - powiedział Grzesiek i trzymając w prawej ręce kielonek lewą dłonią, jej wewnętrzna stroną do dołu, dotknął brody, a następnie szybkim ruchem wychylił zawartość.
- kropli nie uronisz, a jakby nawet to możesz schlipać z dłoni.
Powtórzyłem rytuał i uznałem, że to dobry sposób na anihilację tego złożonego związku chemicznego zawierającego 5 wodorów w swoim wzorze. A następnie zaproponowałem toast
- za Karolka!
- za Karolka!

Taksówka podjechała po 10 minutach od zamówienia, mój kompan, którego logopeda łapie później niż mnie wyartykułował adres, pod jaki miałem być zawieziony. Pomyślałem wtedy, że koniecznie muszę zmienić meldunek na jakiś łatwiejszy, bo powiedzenie " Powstańców Śląskich sześćdziesiąt jeden", szczególnie "sześćdziesiąt" po odpowiedniej ilości alkoholu jest stokroć trudniejsze niż wychędożenie grzesznicy podczas triduum paschalnego. Staram się nie podejmować w takim stanie rozmów z kierowcą, bo mam świadomość chwilowo nabytej afazji oraz tego, że trzeźwi kierowcy nie mają zbyt dużej radości wysłuchiwania brzęku zdezynfekowanych etanolem klientów. Rzuciłem okiem na telefon, sprawdziłem, czy nie dostałem po drodze SMS o treści " rodzę!!!", skrzynka była pusta, więc obserwowałem czy Pan, bacząc na mój lekko lewitacyjny stan, nie wiezie mnie z ulicy Żelaznej na Bemowo przez most północny i starałem utrzymać fason.

Zapłaciłem za dużo, ale przynajmniej dotarłem do domu. Małe triumfy, takie jak wciśniecie odpowiedniego kodu do domofonu, czy odtworzenie drzwi odpowiednim kluczem nie uśpiło mojej czujności i po wejściu do domu, powoli, nie zapalając świateł dotarłem do łazienki, gdzie spokojnymi, nienaruszającymi tego semistabilnego stanu ruchami, doprowadziłem się do stanu czystości, jaki uznaję za odpowiedni, ażeby położyć się spać, szczególnie z małżonką, która jak się miało okazać za kilka godzin, spała ostatni raz z Tobą w brzuchu. Żeby nie wiem jak bardzo wirowały płytki w łazience, nie położę się spać bez wymycia zębów i twarzy. A tym razem nawet udało mi się wejść pod prysznic. Nabrałem do siebie jeszcze więcej szacunku za ten wyczyn. Taki pachnących i wypielęgnowany uznałem, że zasługuje na spoczynek i sen sprawiedliwy.

Twoja mama się obudziła i starała wyciągnąć ode mnie szczegóły tego wieczoru, ale to już było dla mnie za wiele i oddałem się marzeniem sennym. Poranek miał być szokujący. W dwojnasub.

czwartek, 6 października 2011

START

Wszystko zaczęło się 2. października 2011 o 4:05 w szpitalu Św.Zofii na warszawskiej Woli.
W sali o wdzięcznej nazwie Brzoskwinia na świat przyszedłeś cały goły, trochę cichy i o twarzy jak Witalii Kliczko po zaciętej walce z bratem.

Powitaliśmy Cię krzykiem radości głównie z uwagi na fakt, że czekaliśmy na Ciebie całe 9 miesięcy, ale także dlatego, że już w końcu wyszedłeś. Mama mówiła nie wiele, jej twarz pomalowana była grymasem bólu i zmęczenia, ale prawdę mówiąc miała do tego pełne prawo, bo 13 godzin od czasu, kiedy pojawiły się pierwsze skurcze do momentu, w którym ujrzeliśmy twoja rozczochraną czuprynę mogły dać jej w kość.

Przyznam Ci się, że myśląc o Tobie kilka miesięcy wcześniej nie wiedziałem jak bardzo radośnie przyjmiemy Cię po drugiej stronie brzucha i jakie uczucia może wywołać przyjście na świat takiego brzdąca w dorosłym facecie. I o tym będzie ta opowieść. O uczuciach i o emocjach jakie facet kryje w sobie pod maską twardej głowy domu, o odczuciami, którymi my jako mężowie dzielimy się mniej często niż tym co słychać w pracy i o tym wszystkim, co zmienia się w naszym postrzeganiu świata po pierwszym spojrzeniu w oczy kogoś, kto cierpliwie siedział przez 9 miesięcy w brzuchu mamy, żeby przyjść i wywrócić cały życie do góry nogami.

niedziela, 2 października 2011

O tacie Karola

Jestem Tatą małego człowieka, który po swoim narodzeniu zupełnie zmienił nasze życie. Na lepsze. Doszedłem do wniosku, że to wszystko jest zbyt fantastyczne, żeby poszło tak zwyczajnie w zapomnienie. I dlatego postanowiłem to wszystko spisywać. Powoli, trochę amorficznie, bez osi czasowej, ale z emocjami, uczuciami i wszystkim tym, co zdarza się podczas rośnięcia z małym człowiekiem. Można do mnie napisać zawsze pod adresem hubert.pelka@gmail.com