czwartek, 13 lutego 2020

KAROL I KLARA Z INDONEZJI - UBUD I GILI TRAWANGAN


13.02 Indonezja
Jest ciepło i słonecznie. Mimo, iż to pora deszczowa deszczu jest jakna lekarstwo. Jak na tradycyjne indonezyjskie lekarstwo. Niektórzy musza nawet podlewać trawę przed hotelem, żeby bezlitosne równikowe słońce jej zbytnio nie wypaliło. Kiedy jednak już deszcz spadnie to jest obfity, krople są ogromne, a jego szum jest kojący i znajomy. I obniża temperaturę do znośnego poziomu.

- nie ma teraz za wielu turystów - powiedział kierowca 7 osobowego Suzuki, który wiózł nas do portu. Port był kolejnym przystankiem na drodze do małych wysepek Gili niedaleko dużej wyspy Lombok.
- Czemu? Niski sezon? Pora deszczowa?- zapytałem odruchowo próbując złapać za kierownicę, w którą ta wersja Vana nie była wyposażona. Siedziałem po lewejj stronie z przodu, ale w Indonezji jeździ się po lewej. Spojrzałem odruchowo w lusterko na środku. Zobaczyłem boczną szybę.
- Nie o to chodzi, nie ma Chińczyków w tym roku. Wirus Corona to wszystko sprawił - odparł młody Indonezyjczyk, który wiózł nas już od jakichś 20 minut. Przyjechaliśmy może 5 kilometrów. Ulice w Indonezji są wąskie i przepełnione skuterami. Ale jest zaskakująco jak na Azję spokojnie. Tylko powoli.
- Normalnie jest ich więcej? - zapytałem.
- Tak, tu w Ubud jest dużo Chińczyków, przez cały rok. Nawet w lutym.

W filmie „jedz módl się i kochaj” Julia Roberts ląduje w tym uroczym mieście i odnajduje miłość. Każda by pewnie odnalazła miłość w Javierze Bardem, ale rzeczywiście miejsce jest urocze. Trochę przypomina Khao San Road sprzed 10 lat, może trochę bardziej na tzw wypasie, bo i restauracje lepsze i hoteliki na wyższym poziomie. Ale klimat szwendania się od chodnika do chodnika ten sam.

- hej boss, taxi?
- No, i’m fine.

Ten krótki dialog ma swój rytuał na ulicach w Azji. Zaczyna się bardzo ładnym i pełnym zainteresowania uśmiechem nawołującego kierowcy dowolnego pojazdu, potem następuje respons pytanego. Jeżeli jest odmowny, zainteresowanie wygasa w ułamku sekundy i kierowca wraca do grania na smartfonie w jakąś zabijającą czas gierkę. Dysonans pomiędzy sztucznym, pretransakcyjnym uśmiechem taksówkarza a szybkością z jaką traci zainteresowanie tym na szybce zawiązanym stosunkiem międzyludzkim jest wręcz krzywdzący. Ma wręcz cechy zauroczenia i emocjonalnego porzucenia. Wszystko w 3 sekundy. Niby niewiele, ale jak dzieje się to 30 razy dziennie każdego dnia, człowiek budzi się rano z dziwnym uczuciem, które trochę przypomina to, kiedy po burzliwym romansie zostawi człowieka ukochana osoba. Bez listu pożegnalnego.

Ubud jest miłe mimo to. Można zagłębić się w medytacje, można dać się wymasować i zapomnieć jaki jest dzień tygodnia. Małe uliczki to tańsze restauracje zwane lokalnie Warung. Dobre smażone kluski albo ryż. Z kurczakiem lub nie. Za 30-40 tysięcy rupii indonezyjskich. To jakieś 10-13 zł. Smak ulicznego jedzenia w rozsądnej cenie. Azja na talerzu.

Nasze dzieci sprowadziły nas na ziemię.
- środa - powiedział Karol na pytanie o dzień - sprawdziłem na zegarku.

Dzieci nie mają jeszcze potrzeby zgubienia domowego rytmu bo dla nich ten rytm jeszcze nie stał się cuglami, od których chciałby się uwolnić. Co więcej - określenie się w czasoprzestrzeni jest dla nich ważne. Dziś jest środa - to znaczy, że do soboty jest zostały 3 dni a w sobotę można jeść wszelakie słodycze. Dla nas obudzenie się w piątek z myślą, że jest sobota daje radość poczucia zgubienia jednego dnia. I to na naszą korzyść.

Czas dla dzieci nie jest funkcją, która zmienia ich wektor emocji. Za to warunki naturalne tak.
Na wyspie Gili Trawangan plaża jest zachęcająca. Do siedzenia i grzebania w białym piasku.

- tato, to morze jest wkurzające - zawołał mnie Karol znad samego brzegu gdzie od kilkunastu minut budował tamę - zobacz co zrobiło z tamą. Zupełnie ją zepsuło!
- Na tym to polega nad morzem - powiedziałem do mojego syna, który doświadczał jednego z najbardziej naturalnych procesów na ziemi. Wypłukiwanie skał przez wodę. W przyspieszonym tempie oczywiście.
Spojrzałem na bujające się synchronicznie na falach kolorowe łódki przycumowane do brzegu na plaży, na której Karol rozpoczął budowę nowej tamy.

- zbudujmy mur kompozytowy - powiedziałem i zaproponowałem użycie liści, gałęzi oraz kawałków rafy koralowej porozrzucanych na brzegu.
- A to powstrzyma wodę przed zniszczeniem tamy?
- Na chwilę. Ale nie na zawsze - odpowiedziałem i pomyślałem że to mogłoby być pytanie o każdy proces. Pytanie o życie. Pewne rzeczy da się powstrzymać, ale nie na zawsze. Dlatego warto budować z dobrych komponentów. I dbać.

niedziela, 9 lutego 2020

ZNÓW AZJA - LEPSZA PLAŻA NIŹLI SMARTPHONE

08.02.20 plaża w Singapurze

Dzieciom zamiast smartfonów trzeba częściej dawać plażę i słońce. Reagują podobnie entuzjastycznie. Być może w ich DNA reakcja na atrakcje jest właśnie taka, tylko w przypadku smartfona jest to szkodliwe na dłuższą metę, a plaża to samo dobro. Nawet w ogromnych regularnych dawkach. 

Udało nam się wstać rano, choć różnica 7 godzin i długa podróż nadszarpnęły naszą energią, nie mniej jednak motywacja, aby nie stracić dnia była dominująca. Hostel, który nas gości przypomina trochę miejsca w których pierwszy raz mieszkaliśmy odwiedzając Tajlandię. Wtedy kojarzyły mnie się one z książką „The beach” Alexa Garlanda i czekałem aż ktoś pod drzwi wsunie nam karteczkę z mapą tajemniczej wyspy. Wczoraj kiedy zawitaliśmy do małego hostelu w centrum Singapuru uśmiechnąłem się do siebie, że bardzo miło być niejako w swoim miejscu, śladem czasu, jaki minął od backbackerskich wypraw do Tajlandii był leżący na stole w recepcji tomik Wiedźmina Sapokowiskiego w języku francuskim. Widać, że Netflix zrobił robotę i że jest rok 2020. Wcześniej nikt nie znał białego wilka w Azji. 

Dzieci zafascynowane tym, że mieliśmy mieszkać w pokoju który mieścił 4 kapsuły do spania, dwie szafki i 2m kwadratowe podłogi pobiegły sprawdzić wspólne łazienki i kuchnię, która graniczyła z naszym pokojem. Typowy backpack, mało białego człowieka, głównie Azjaci. W czasie wypełniania papierów meldunkowych sprawdzono nam temperaturę, wpisany wyniki do papierów meldunkowych i podano kluczyk. Parter, pokój 1-3. Wyjście bezpośrednio do kuchni. 

Następnego dnia w planie dostosowanym do potrzeb dzieci był Universal Studio park. Lunapark z postaciami kupionymi lub stworzonymi przez Universal Studio. Wśród najmocniejszy Marek tej stajni są, Shrek, minionki, jurrasic park, ulica sezamkowa. Nie widziałem, że nastąpił taki podział między Muppetami a ulicą sezamkową. Miałem wrażenie, że to wszystko stworzył Jim Henson i to zawsze będzie w parze. Razem. A tu nagle trzeba jechać do disneya żeby zobaczyć muppety, a do Universal, jak ktoś pragnie uściskać potwora ciasteczkowego. 

Podobało nam się to wyjście, bo może przez niski sezon, może przez Wirus Korona, ludzi było jakby mniej, duże atrakcje stały otworem a czas oczekiwania to maksymalnie 20 minut do porządnych rolercosterow. I pogoda sprzyja. Lekko zachmurzone niebo z przebitkami słońca oraz temperatura 30 stopni. Takie zimy to ja lubię. 

Na koniec dnia plaża miejska w Singapurze na wyspie Sentosa. Dla Singapurczyków to miejska ucieczka z bazą hotelową na wysokim poziomie, piasek znośnej konsystencji i kolorze, co prawda w tle tankowce zasłaniające horyzont, ale w Gdańsku jest podobnie. Może trochę chłodniej. 


Dziecku zamiast smartfona trzeba dać plaże. I łopatkę. Karol zmęczony dniem z nosem na kwintę dał się zaciągnąć w to miejsce. Teraz próbuje go zawołać, żeby wrócić do hostelu. Bezskutecznie jak dotąd. Zrobił z Klara zamek i fosę. Naprawdę, nie w mindcrafcie

ZNÓW AZJA - W PODRÓŻY DO INDONEZJI

Samolot do Singapuru przez Dubaj 06.02.2020
Dawno nie pisałem. Dawno nikt mnie nie czytał. Teraz nikt już nikogo nie czyta, chyba że jest to podpis pod postem na Instagramie. Nie dziwię, się bo ja też mam problem z czytaniem. Zmuszam się, ale idzie powoli. Więc teraz, kiedy mam chwilę czasu, kiedy ruszyłem w kolejną podróż, mogę coś napisać. Będę to musiał potem przeczytać, bo muszę poprawić błędy, zastanowić się nad tym co napisałem. Więc piszę. 

Wyjazd był inny. Chyba jestem starszy w głowie też, bo normalnie do samego końca nie jestem przygotowany, kupuję ubezpieczenie godzinę przed wyjazdem, mam adrenalinę spowodowaną lekkim strachem, że czegoś nie spakowałem. Tym razem byłem gotowy wieczorem. Może nie spakowany do końca, ale z wybranymi ubraniami, kupionym ubezpieczeniem, bez ostatniego maila pracowego wysłanego wieczorem. Udało mi się wbić w wakacyjny tryb dzień przed. Bez pośpiechu, z radością, z dwoma plecakami po 17 kilo na cztery osoby, z małymi plecakami dla dzieci, z naładowaną kamera i aparatem ze zwolnionym miejscem na karcie i położyłem się spać oglądając kawałek serialu na HBO.


Cieszę się, że możemy ruszyć z moimi dziećmi trochę w ten sam sposób jak kiedyś podróżowaliśmy, kiedy ich jeszcze nie było. Bilet i pierwsza noc. A potem działo się to co nadmuchał piachem na chodnik los. Teraz mamy zarezerwowane bilety i hotel w hostel w Singapurze. Potem przedostaniemy się na Bali a potem na Lombok. Będzie ciepło, wilgotno, bez pośpiechu. Będziemy spokojnie rozpoczynali każdy dzień. Będziemy gadać, śmiać się razem i planować kolejny jeden dzień. Morze będzie niebiesko zielone, plaża będzie z mąki, a domek będzie miał drewniane ściany. Dzieci będą się uśmiechały do nas, będziemy razem i będziemy czerpać z siebie, jeść razem, kąpać się i bardzo kochać. Słodko. 

piątek, 2 czerwca 2017

MOC KOCHAM CIĘ




Wiecie jak brzmi zdanie "kocham Cię", prawda? Każdy z nas wie, bo każdy z nas się nim posługuje, albo słyszy je. Znamy je i przyzwyczajeni jesteśmy do niego. Kto nie jest, powinien cześciej go używać. Płynie z niego dużo dobrego. 

W książce pt. "101 zabaw filozoficznych Rogera-Pol Droit" jest takie jedno zadanie, aby wybrać sobie słowo, które dobrze znamy i powtarzać je tyle razy, aż zacznie ono przypominać zupełnie nowe słowo, a zamiast jego sensu zaczniemy słyszeć jego wymowę i poszczególne zgłoski. Kiedyś tak zrobiłem ze swoim imieniem. Na marginesie - to bardzo ciekawe doświadczenie z własnym imieniem właśnie. Ale ad rem. 

Klara nauczyła się mowić kocham Cię i z uporem nałogowego spikera radiowego powtarza patrząc prosto w oczy te dwa magiczne słowa. Czy wie co to znaczy? Nie jestem pewien, ale nie bardzo zdaje się tym przejmować i potrafi powiedzieć człowiekowi to krótkie wyznanie 30-40 razy. Mając w pamięci doświadczenie z moim imieniem wsłuchuję się dokładnie w to co mówi Klara i zauważyłem pewne elementy, które charakteryzują wypowiedź mojej córki. 

KO - jest powiedziane powoli, ale bez wielkiej pieczołowitości. Być może nie sprawia córce mojej zbyt dużych trudności i jest przyzwyczajona do literki K - w końcu ma ją i w swoim imieniu i w imieniu jej brata. 
CHAM - to pełne emocji wyznanie i w wielkim skupieniu wypowiedziana zgłoska z bardzo dużym naciskiem na literę H, z zauważalną intonacją do góry. Głębokie patrzenie w oczy podczas tej zgłoski, a nawet przekręcenie rączką mojej głowy, tak żeby była w osi głowy Klary powoduje, że wielkie oczy zdają się podkreślać znaczenie faktu, że tak pięknie potrafi zaszeleścić kiedy wypuszczając powietrze głęboko w gardle przechodzi między CH a A. 
CIĘ - jest podkreślone uśmiechem, trochę za bardzo zakończone literą e niż ę, ale w tym wieku to jeszcze naturalne. Klara rozumie, że chodzi o mnie, więc śmieje się naturalnie i sprawa zaczyna się od początku. Tak samo jak pierwszy raz. Intonacja się nie zmienia, Klara jest powtarzalna w 100%. Brzmi tak prawdziwie, że mimo, iż odpowiadam jej " ja też Cię kocham" nie czekam na to, że przestanie i skończy swoją mantrę. I wpadamy w słowny korkociąg miłości.

Jeszcze nigdy nikt nie mówił do mnie "kocham Cię" w ten  sposób. 


czwartek, 27 kwietnia 2017

STRES DZIECKA - CZY MOŻNA GO ZNIWELOWAĆ I O TYM JAK UCIEKŁEM KANAROM



Jak bardzo musi być stresujące dla nastolatka, kiedy zostanie złapany bez biletu w autobusie. Jakiego typu to musi być wydarzenie dla człowieka, który wchodzi powoli w dorosłość i w ponoszenie konsekwencji swoich czynów. A jak bardzo stresować się musi taki człowiek, wiedząc że o wszystkim dowie się mama i tata? Piszę o tym w autobusie, z którego właśnie troje ubranych w niebieskie mundurki kontrolerów wyprowadziło młodego chłopaka, który nie zakupił biletu przed wejściem do pojazdu transportu miejskiego. Chłopak był zestresowany tak, że widać było jak mu się ręce trzęsą. Poziom jego stresu był zapewne porównywalny z dowolnie wybraną sytuacja, z którą w dorosłym życiu my zupełnie duzi ludzie nie potrafimy sobie poradzić. Bo kaliber czynników, jakie wywołują w nas stres jest dopasowany do wieku i rzecz, która dziś spłynie po mnie jak po kaczce w dziecku może pozostawić dziurę, która będzie wielka i bolesna.

Chyba, że znajdzie się mechanizm, który dziecko jest w stanie opanować i zaaplikować, aby taki stres zminimalizować. Pamiętam z mojego dzieciństwa podobną historię, działa się w autobusie linii 171, miałem wtedy 16 lat i wracałem na gapę do domu od koleżanki. Koleżanka mi się bardzo podobała, miałem motylki w brzuchu, więc dziarsko nie skasowałem biletu. Co mógłby mi wtedy ktokolwiek zrobić? Miałem ze sobą garść wcześniej skasowanych biletów, ufając że kiedy kanar wejdzie do autobusu i będzie chciał sprawdzić mój, pomyli się i weźmie jeden z tych, które mu dam i źle odczyta dziurki, które w tamtych czasach na bilecie pozostawiał kasownik, po włożeniu kartonika do jego zębatej szczeliny. Dziurki te stanowiły kod, który zawierał numer autobusu oraz datę przedziurkowania. Moja naiwność i nieznajomość tego kodu podpowiadała, że kontrolerzy po prostu zobaczą kilka dziurek, nie będzie im się chciało analizować co oznaczają, więc uśmiechną się do mnie i powiedzą - miłej podróży. O naiwności nastoletnia, jak często zwodzisz młode wilki na manowce!

Oparty o gumową harmonię przegubu produkcji węgierskiej, bo Ikarusy to były flagowe pojazdy MZK w tamtych czasach, kątem oka zauważyłem, że do autobusu weszli trzej jegomoście w ubraniach cywilnych, ale z minami prawdziwych służbistów. Nie zdążyłem uciec z pojazdu, ale za to na spokojnie liczyłem na swoją strategię pogubienia Panów w gąszczu skasowanych biletów. Szybko okazało się, że to rzeczywiście byli kontrolerzy i że jeden z nich podszedł do mnie a następnie poprosił o podziurkowany kartonik. Podałem kilka i powiedziałem, że niestety wsadziłem go do portfela, gdzie były inne, więc gdyby Pan był uprzejmy i sam odnalazł sobie odpowiedni, to szczęśliwy byłbym ogromnie. Nie odnalazł. Spochmurniał i powiedział
- daj mi legitymację - dziwnie zabrzmiał jego głos, jakby trochę zbyt emocjonalnie jak na takie wydarzenie.
- Nie mam legitymacji - skłamałem i popatrzyłem na faceta prosto i może nawet trochę za bardzo zuchwale.
- No to będziemy musieli wysiąść - odpowiedział i machnął na kolegów ustalonym znakiem, że będzie wysiadka z gapowiczem. Jednak to drugie zdanie upewniło mnie w przekonaniu, że człowiek, który sprawdzał moje bilety był po jednym lub nawet dwóch piwach. Głos miał trochę dziwny, to usłyszałem wcześniej, ale teraz poczułem od niego chmiel. Ułożyła mi się w głowie szalona myśl. Abstrakcyjna, szalona, ale mogła mnie uchronić od mandatu, o którym musiałbym powiedzieć rodzicom. A to było nieciekawą perspektywą. Więc zacząłem zachowywać się nienaturalnie, jak na właśnie złapanego pasażera na gapę.

- Dobrze, wysiądźmy. Zapewne będziemy musieli pójść na komendę, żeby mnie zidentyfikować.
- Tak - odpowiedział kanar, trochę zdziwiony moją odpowiedzią.
- W takim razie mamy do wyboru dwa miejsca - albo na Wolskiej, albo na Ciołka - wykazałem się znajomością topografii mojej dzielnicy
- Tak - trochę zbity z tropu odpowiedział człowiek obok mnie.

Nie pamietam go dziś dokładnie. Ale był ode mnie większy, pewnie grubszy i miał na pewno czerwoną twarz. Dwóch jego kolegów wpisywało się w podobny wizerunek. Plan mój był taki, że zatruję mu życie gadaniem o tym, że pił w pracy, że go zwolnią, że dostanie dyscyplinarkę i że mój mandat nie jest warty jego zwolnienia. Gdyby to wszystko nie zadziałało, zamierzałem uciec  niedaleko Górczewskiej a potem dać drapaka gdzieś między blokami. W końcu znałem dzielnicę.

Wyszliśmy z autobusu i ruszyliśmy wzdłuż ulicy. Rozpocząłem mantrę. Nawet nie wiedziałem do czego ma ona doprowadzić, ale wymyśliłem sobie, że zmuszę go do przyznania się że pił.
- Wie pan, że jak pójdziemy na komendę, to ja dostanę mandat, ale Pana wyrzucą z pracy?
- Kto ma mnie wyrzucić?
- No jak to kto? Policja. Pan mnie zgłosi jako gapowicza, ale ja zgłoszę, że Pan jest pod wpływem alkoholu.
- Nie jestem pod wpływem alkoholu.
- Tak? To niech Pan mi da rękę, ja położę mój kciuk na Pana otwartej dłoni i prosto w oczy niech Pan mi powie, że nie pił Pan alkoholu - powiedziałem nie wiedząc zupełnie, dlaczego właśnie tak miał zadziałać mój na szybce wymyślony wariograf. Może myślałem, że wyczuję jak mu się ręce spocą gdy kłamie. Do dziś nie wiem, co miałem przez to wszystko na myśli. Ale brzmiało to na tyle dziwnie, że facet zareagował tak jak chciałem
- Gnoju jeden, nie będę Ci dawał żadnej ręki.
- Niech Pan da, przecież jak Pan nie pił to niczego nie wyczuję i pójdziemy spokojnie na komendę.
- Nic Ci nie będę dawał.
- Ale co Panu zależy, przecież nic Panu nie zrobię.
Cisza, facet spojrzał na innych, którzy szli za nami i krok za krokiem szedł dalej.
- No niech Pan da mi na chwilę rękę - mantrowałem dalej.
- Nic Ci nie muszę dawać.
- Ale ja tylko spojrzę Panu w oczy i dotknę ręki, nic więcej.
Znowu obejrzał się na kolegów. Liczyłem już kroki do miejsca, z którego plan miałem, aby zacząć wdrażać rozwiazanie B  - ucieczkę.
Tup, tup, tup, tup. Krok za krokiem facet szedł obok mnie i milczał. A ja z uporem sprzedawcy odkurzaczy mówiłem mu, że danie mi ręki krzywdy mu nie zrobi, jeżeli nie pił. A on twardo szedł i milczał.

Kiedy doszliśmy po 7 długich minutach do pasów dla pieszych, z których miałam zamiar uciekać, odwrócił się do mnie i powiedział
- Spieprzaj gnoju, już!
Odwróciłem się na pięcie i spokojnym krokiem oddaliłem się od grupy kontrolerów. Byłem uratowany.

Narzędzie jakie wymyśliłem na biegu nie zadziałałoby gdyby nie fakt, że facet był po alkoholu, ale gdybym nie przełamał się i nie powiedział mu o tym musiałbym zapłacić mandat. Mantra,  jaką sobie obmyśliłem bazowała na dziwnej abstrakcji, która w moich ustach brzmiała tak prawdziwie, że facet w nią uwierzył. I przestraszył się. Szesnastolatka się przestraszył. Niechcący dość efektywnie przejąłem kontrolę nad sytuacją i na szczęście dla mnie na tyle mocno, że do końca udało mi się nie wypuścić tego z rąk.

Udało mi się nie tylko zminimalizować stres, ale nawet przejąć kontrolę nad tym co go wywołało. Nawet jeżeli wiedziałem, że wszystko dzieje się z mojej winy. Wykorzystałem sytuację bezczelnie, bo powinien był zostać ukarany, a udało mi się wygrać.

Ten mechanizm działa zawsze. Jeżeli można nazwać to, co powoduje nasz stres, jesteśmy w połowie sukcesu. Gdy uda nam się przejąć kontrolę nad tym czynnikiem - jest jeszcze lepiej, bo czujemy się mocni. Mocniejsi niż przed zaistniałą sytuacją.

U dzieci jest gorzej bo tak jak wspomniałem - dla nich mała rzecz może stać się źrodłem wielkiego stresu, ale jeżeli potrafimy zracjonalizować i opisać im źródło nerwów i pokażemy, że to ważne, ale istnieją rzeczy ważniejsze niż to co się stało, pomożemy im efektywnie zredukować emocje i może kiedyś do głowy strzeli im abstrakcyjny pomysł przejęcia kontroli nad najbardziej, w ich mniemaniu, stresującą sytuacją. Tak jak mnie się to raz zdarzyło dawno temu. Do dziś to pamiętam. Wtedy wygrałem nawet jeżeli wszystkie przesłanki wskazywały, że to niemożliwe.



czwartek, 22 grudnia 2016

DYLEMATY TATY - PIOTR KRUPA. KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE




Czytanie przed Świętami przychodzi niezmiernie trudno, bo pomiędzy przygotowaniem farszu na pierogi a ciągłym myśleniu, jaki drobiazg dorzucić do prezentu dla najbliższy czasu nie ma nawet na to, żeby wziąć porządny długi prysznic. Ale książka, którą wcześniej już zajawiłem na profilu wciąga i zachęca, żeby jednak przeczytać jeszcze kawałek, a może cały rozdział, zanim zasnę, a może dwa... 

Może to dlatego, że znajduję do autora kilka podobieństw (a w miarę czytania, liczba ta wzrastała i wzrastała). Podobnie jak on jestem marketingowcem, lubię podróżować z dzieckiem, w samochodzie lubię włączyć Trójkę, w której przemawia Wojciech Mann i tak samo jestem zwariowany na punkcie swojej żony i dziecka. Więc Panie Piotrze - doskonale Pana rozumiem. 
Tak samo doskonale czytało się książkę, która mimo swojego podtytułu (subiektywny poradnik) właściwie poradnikiem nie jest, ale to dobrze, bo jak twierdzi sam autor mało wie i dlatego powstała właśnie ta książka. Choć z treści wynika, że może mało wiedział na początku, ale z czasem uczył się coraz bardziej i jego wprawne oko oraz łatwość pisania pozwoliły ubrać jego spostrzeżenia z posiadania Jaśka w bardzo zgrabną opowieść. Subiektywną, a jakże. 

Dobrze się czyta o tym, jak pełen był obaw przed porodem i jak zmienia się punkt widzenia sprzed bycia ojcem na po staniu się ojcem, dobrze wchodzi historia o tym, jakich lęków dostarcza pierwszy spacer z młodym, jak wiele podobieństw z dniem autora i jego Jaśka znalazłem kiedy pierwszy raz zostałem z Karolem sam na sam w domu. Także snucie fantazji na temat wspólnego oglądania Gwiezdnych wojen i Stawki większej niż życie jest mi bliskie. 

To książka o dylematach nowoczesnego faceta, odpowiedzialnego ojca ale człowieka, który ma dystans do siebie i innych. To książka, którą łatwo się czyta, bo jest napisana lekkim, ale nie lekkomyślnym językiem a format felietonów, które tworzą spójną całość daje możliwość ukąszenia jej po kawałku. I przemyśleniu. 

Ciesze się, że książki takie powstają, bo dają sygnał, że ojcostwo to bardzo głęboki temat, który mimo potraktowania go na papierze z lekkim przymróżeniem oka jest ważny na tyle, że coraz więcej osób go zauważa, zaczyna o nim mówić i powstaje na ten temat całkiem poważna dyskusja. Mam nadzieję, że trochę się do niej dołożyłem polecając tę publikację. 

Dzięki Panie Piotrze, że chciał się Pan podzielić tym co Panu Jasiek przyniósł ze sobą. 


środa, 30 listopada 2016

PRZYJACIELE

Mając dzieci inaczej spędza się czas, jaki pozostaje nam pomiędzy pracą a spaniem. Stwierdzam ten fakt nie nadając mu pejoratywnego zabarwienia, bo jestem z tej grupy osób, która po prostu cieszy się z faktu, że może czas przetworzyć na interakcje z drugim człowiekiem, a nie marudzi, że kiedyś było więcej czasu, czy więcej interakcji, czy więcej atrakcji, czy w ogóle inaczej. 

Dziś jest dziś i z tego czerpię. Ale jest grupa osób, o którą aktywnie chcę dbać, nie mając tego w głowie mogę stracić coś, co jest ważne. 

Przyjaciele to grupa osób, którą facet zna i szanuje, ale ma problem z tym aby powiedzieć im to w twarz. Mimo tego, że to osoby ważne. Facet wie, że można na nich polegać i mimo zmiany sytuacji domowo-czasowej warto aktywnie utrzymywać z nimi kontakt. Wymyśliliśmy sobie więc nazwę która jest bezpieczna i zawiera to co chciałoby się przekazać drugiej osobie, a do tego uwypukla powód dlaczego instytucja taka ma sens istnienia. Nazwa ta to "przyjaciele rodziny". Do grupy tej zaliczamy te rodziny, których członkowie są nam bliscy, którzy też założyli swoje rodziny i mają ochotę właśnie w takiej formie dbać o to, żeby o sobie pamiętać. 

Mamy nawet święto przyjaciół rodziny - 17.01. Nie wiem czemu właśnie wtedy, ale jakoś nam się tak utarło i pamiętamy o tym dniu. 

Dziewczynom jakoś łatwiej mieć przyjaciółki, a facetem trzeba tworów sztucznych, żeby swobodnie o tym mowić. Ale jeżeli ma to działać, to czemu nie?

Z Przyjaciółmi to jest tak, że czasem nie trzeba się regularnie spotykać, jeżeli czas bardziej intensywny nadchodzi, ale wystarczy zadzwonić na 10 minut, albo wysłać maila z myślą skierowaną do danej osoby. Zdarzyło mi się nawet poezję nieudolną wysłać i w odpowiedzi dostać to samo. Dobrze mieć takie osoby. Niby ich nie widać, a są i wiem, że można na nie liczyć. 

Ostatnio zadzwoniłem do bliskiej mi osoby, bo poczułem że dawno się nie słyszeliśmy. Miałem taki komfort, iż nie usłyszę od niej wymówki, że dawno się nie odzywałem, że nie wiem, iż jest w ciąży i za dwa miesiące będzie miała drugą królewnę. Sama powiedziała, że nie zadbała o ten kontakt, a ja odparłem, iż nie ma co się przepraszać, tylko zaproponowałem, aby pogadać  zwyczajnie jak kiedyś. I gadaliśmy przez 15 minut jakbyśmy się nie słyszeli raptem dzień czy dwa. To bardzo miłe uczucie tak wrócić do kogoś nagle po chwili milczenia i poczuć, że czysta potrzeba kontaktu była także z drugiej strony. 

Trzeba dbać o takie osoby. Będę więcej dbał. 


sobota, 1 października 2016

PROJEKT OJCIEC

Ktoś mnie tego dnia zapytał, czy się denerwuję przed premierą. Trochę to zaskakujące pytanie, bo przedstawienie, w którym bierze udział mój blog jest tworzone przez niezależną ode mnie grupę, nota bene fantastycznych ludzi, którzy mieli po prostu użyć trochę tekstu, jaki wyszedł spod mojej klawiatury. Wtedy się zacząłem denerwować, bo zdałem sobie sprawę, że właśnie za chwilę zobaczę na scenie swoje własne życie. To tak jakby cofnąć się na chwilę w czasie i rzucić okiem na emocje jakie miałem w okresie, kiedy wszystko w moim życiu się zmieniało - kiedy stawałem się tatą. 

Nie miałem oczekiwań co do przedstawienia, bałem się tylko że może pójść w kierunku trochę zbyt prześmiewczym, bo dziś tak łatwo obsmarować na wesoło fakt, że do kina pójść nie można, żona ma depresję, a facet ma swoje potrzeby jest macho i jest mu źle, więc szydzi. 

Pozytywnie jednak sztuka mnie zaskoczyła, bo od samego początku panował w niej balans dowcipu i zadumy, poważnej ojcowskiej refleksji oraz luzu, jaki trzeba do tego wszystkiego mieć, żeby nie zwariować. 

Konstrukcja sztuki, mimo iż tekst złożony jest z dzieł kilku autorów, jest bardzo spójna i prowadzi nas od momentu kiedy dziecko jest jeszcze po tamtej stronie brzucha aż do chwili, kiedy patrząc na swoje już bardzo rozumne dzieci, trochę przez pryzmat własnego taty pojawiają się w oczach męskie łzy wzruszenia. Pomiędzy jest bardzo pouczająca i fantastycznie zagrana historia ojców, którzy najbardziej na świecie chcą być najlepsi dla swoich pociech. 

Ogląda się całość lekko i chce się cały czas więcej, bo to wszystko są historie, które zdarzyły się, lub mogły się zdarzyć każdemu z ojców na widowni. 

Ciekawy byłem czy odnajdę fragmenty mojego życia w tej sztuce, w końcu część tekst bazowała na moich przemyśleniach. Bez problemu zidentyfikowałem te momenty, kiedy ze sceny słyszałem swoje słowa i pierwszy raz w życiu poczułem się, jakbym stanął na chwilę obok siebie i obserwował co się wydarzy, choć doskonale widziałem jak dana scena się skończy. To było nawet lepsze niż pierwowzór, bo zagrane przez aktorów nabrało więcej dramatyzmu, gdyż dodano do wszystkiego ruch sceniczny i światło. Przyznam, iż zobaczyć kawałek swojego życia na prawdziwej scenie - to rzeczywiście bezcenne. 

Sztuka jest świetna, i być może brzmi to nieobiektywnie z racji faktu, że miałem w niej swój udział, ale mowię bardziej o całości przekazu i realizacji, niż o samym tekście. Chłopaki, którzy grają autorów są także ojcami, więc po części są nami, a po części po prostu sobą. Śmieszą, wzruszają, pozwalają się zastanowić nad tym kim są dla nas ojcowie i kim my, jako rodzice jesteśmy dla naszych dzieci. 

Zastanawiałem się jak sztuka się zakończy, bo ojcostwo to temat permanentny i ciężko jest uciąć go w jakimś najdogodniejszym momencie. Mateusz, reżyser spektaklu, wybrał tekst, który zamyka pewien rozdział ojcostwa i pięknie pasuje do całości przemyśleń, jakie niesie przedstawienie. Wzrusza i zostawia chwilę w zawieszeniu, zamyśleniu i zadumie. Uwierzcie mi, iż trudno byłoby wymyślić lepsze zakończenie, niż to które widziałem na deskach sceny w Teatrze Kana. Gratulacje Panowie! 

Jeżeli będziecie w pobliżu Szczecina, albo chłopaki ruszą w trasę po Polsce wpadnijcie i zobaczcie ich fantastyczną sztukę - i to niezależnie od tego czy jesteście mamą czy tatą. 


środa, 14 września 2016

PRAWA RĘKA





Karol miał problem z zapamiętaniem która ręka jest prawa, a która lewa. Wiele dzieci tak ma, znam nawet osoby, które do dziś na prawą stronę mówią "to prawo" a na lewą "tamto prawo" pokazując jednocześnie kierunek odwrotny od tego pierwszego "prawego". Jakoś nie cisnęliśmy tego z Karolem czekając na rozwój wypadków, aż pewnego razu przyszedł nam w odwecie przypadek. 

Na nocnym targu, który w owym czasie stawał w weekendy na miejscu dawnego muzeum kolejnictwa przy dworcu Warszawa Główna, spotkaliśmy pomiędzy jednym straganem z jedzeniem a drugim foodtruckiem z piciem panią o narodowości hinduskiej, która malowała henną tatuaże niepermanentne. Karol po chwili zastanowienia powiedział, że on chciałby taki tatuaż na ręku. 

Usiadł troszkę z niepewnością na stołeczku i wybrał wzór, który chciał mieć na dłoni i przedramieniu. Wybraliśmy rękę prawą. Trochę nieświadomie, ale dla Karola miało to zasadnicze znaczenie. Bo sam wybrał tatuaż, sam ten pomysł wymyślił i sam pokazał, która ręka ma być ozdobiona. 

Malowanie trwało 10 minut, potem dzielnie czekał, aż henna wyschnie - co zajęło kolejne 30 minut. Było to dla niego na tyle ważne, że siedział spokojnie na krzesełku i pytał kiedy może się ruszyć, ale nawet nie myślał wstawać zanim wszystko wyschnie i będzie mógł normalnie biegać. 

Ponieważ wszystko wszystko było jego pomysłem, wybór wzoru i ręki bardzo zapadło mu w pamięć, że to właśnie prawa ręka została ozdobiona uroczym szlaczkiem. Po 10 dniach henna się zmyła, ale pozostawiła głęboki ślad. Kiedy teraz proszę Karola, aby szybko podniósł prawą rękę robi to za każdym razem bezbłędnie. 
- Skąd wiesz, że to prawa ręka?
- Bo miałem swój tatuaż tu. - pokazuje palcem na wierzch dłoni i uśmiecha się w geście tryumfu. 

Tatuaże mogą mieć także funkcje edukacyjną, jak się okazuje. 

Ps. Opowiadając te historie koleżance, powiedziała mi, że dla jej córki z podobnym problemem rozwiązaniem był ułożenie dłoni z kciukiem pod katem prostym do reszty palców i odczytanie gdzie jest literka L. Tak znajdowała lewą rękę. Proste, to tego dla tych, którzy nie lubią esów-floresów w kolorze rudawym przez dwa tygodnie. 




poniedziałek, 12 września 2016

SIÓDMA OKRĄGŁA ROCZNICA ŚLUBU



Dobiliśmy szczęśliwie do siódmej rocznicy zawarcia związku. To dużo i mało. Mało, bo mniej niż 20% mojego życia a dużo, bo wagowo lata te obfitowały w wydarzenia, które mają największy wpływ na moje postrzeganie przyszłości. 

Karol dowiedział się o tym i zaproponował, aby kupić prezent. 
- co chciałbyś kupić mamie? Zapytałem, kiedy wychodziliśmy z domu na zakupy. 
- Mamie kupimy kwiatki. 
- Super pomysł - skwitowałem i już chciałem zamknąć dyskusję, ale Karol dorzucił - a Tobie co kupimy?

Przez chwile zapomniałem, że jestem też częścią tego jubileuszu, a że nigdy sobie nie kupowałem z tego powodu prezentu to jakoś nie wziąłem siebie pod uwagę. 

Tobie nie możemy kupić kwiatów. Kupimy Ci płytę Fryderyka Chopina - powiedział Karol i trochę mnie zaskoczył, bo dawno temu rozmawialiśmy o tym co mógłbym chcieć dostać od Niego i rzeczywiście wspomniałem o takiej płycie, ale bez nadziei na to, że będzie pamiętał. 
- To miło, że chcesz mi taka płytę kupić, ale wolałbym coś innego. 
- Tata, czego nie masz? Co chciałbyś mieć?

To pytanie mnie trochę pogrążyło w głębszych myślach. Myśli mają prędkość światła, więc zajęło mi to raptem kilka nanosekund, ale jak teraz o tym dumam, to wychodzi mi całkiem przyzwoite podsumowanie kilku ostatnich lat i bilans mam/nie mam wychodzi mocno na plus. 

Zapytawszy siebie czego nie mam byłbym nieszczery gdybym powiedział, iż czegoś mi pilnie brakuje. Być może to jest zależne od tego jak bardzo różnych rzeczy potrzebuję, ale te które są dla mnie najważniejsze mam.  Jestem zdrowym osobnikiem w wieku już popoborowym, mam najlepszą w świecie żonę, z którą udało nam się mieć dwójkę bardzo udanych potomków, otacza nas miłość i szacunek, czujemy się dla siebie ważni, dla innych potrzebni, a dla niektórych nawet niepowtarzalni. 

Mamy kilka osób, na które możemy zawsze liczyć, a one na nas, mamy wysublimowaną przez czas grupę osób, które bezwstydnie możemy nazwać przyjaciółmi, jesteśmy świadomi swoich niedoskonałości, ale klepiemy po brzuchu te cechy, które uważamy za swoje mocne strony. Potrafimy ze sobą rozmawiać, tęsknimy za sobą i cały czas odkrywamy się i zaskakujemy. 

Potrafimy do tego marzyć i razem te marzenia realizować. Wiemy, że pasją można zarażać a złością zrażać. Idziemy razem do przodu czerpiąc każdego dnia kawałeczek dobra, które tworzymy. 

Jeżeli jeszcze raz zapytam siebie czego nie mam, to po takiej litanii trudno jest mi znaleźć coś, co chciałbym bardzo i zaraz. Ale dziecku nie powiem przecież, że limit dobrego na karcie kredytowej mojego małżeństwa połączony z debetem w koncie mojej rodziny zapewnia mi dostatek, jaki nie pozostawia wiele do życzenia, więc odpowiedziałem coś, co może nie jest tak górnolotne jak poczucie spełnienia w rodzinie, ale na pewno jest wykonalne przez mojego 5-letniego syna 

- Chciałbym, żebyś mi narysował statek kosmiczny. 
- Dobra, mogę farbami?
- Jasne. Taki chciałbym, który może poleciec na księżyc. 

A potem poszliśmy kupić mamie słoneczniki. Karol lubi żółty kolor. To pewnie dlatego wybrał właśnie takie kwiaty. 

Dobrze mieć takie niezachwiane poczucie, że te siedem lat spędzonych ze sobą dają efekt w postaci pozytywnych odczuć pomiędzy członkami rodziny, pozwalają odważnie patrzeć w przyszłość i mieć pewność, że wybory jakich dokonujemy będą miały pozytywne konsekwencje.

Od tych siedmiu lat przemnażamy naszą miłość przez różne mianowniki. Czasem zupełnie nieoczywiste. Najpierw przez dwa, jak nasza dwójka, potem przez trzy, bo pojawił się Karol, potem przez cztery, a może nawet do potęgi czwartej bo pojawienie się drugiego dziecka nie nosi cech struktur liniowych, a raczej wykładniczych rzekłbym. 

Pomiędzy oczywiście wpadaliśmy w delikatne zagłębienia całek podwójnych wynikających z równania dwojga docierających się niewiadomych, ale finalnie lądowaliśmy na długiej prostej wznoszącej, która dodatkowo przeliczała delikatnym koeficjentem nasze równanie. Mówi się o 7 latach chudych a potem 7 tłustych, więc jeżeli te minione były chude, to nie mam czelności prosić o 7 tłustych, a jeżeli przeszliśmy już tłuste, to nic nie zapowiada, żebyśmy wchodzili w okres chudych. Tak przynajmniej chciałbym to widzieć. 

Rzeczywistość jest zakrzywiania naszą jej percepcją. My mamy na nosach różowe okulary, nasze dzieci też filtrują świat w podobny sposób, więc zapowiada się bardzo ciekawe kolejne 7 lat. Życzę sobie, żeby były takie jak te 7 minionych. 

czwartek, 21 lipca 2016

OPOWIEŚCI WAKACYJNE

Karol na wakacjach podlewał kwiaty nielegalnie znalezionym wężem ogrodowym, dodatkowo kwiaty te rosły na terenie ogródka prowadzonego przez siostrę zakonną, która miała bardzo specyficzne podejście do swoich roślinek. #WiecieKtoPoNichStąpał! #ZbeszcześciliŚwiętąJabłoń Kiedy już zrosił poletko tak, że właściwie można by zacząć myśleć o eksperymentalnej hodowli ryżu typu basmati siostra wyjrzała przez okno i huknęła na Karola i jego kolegę (który dołączył do tego niecnego projektu) na co obydwaj upuścili wąż, sikawkę i czym prędzej uciekli w miejsce, gdzie wg. nich nie można było ich znaleźć. Babcia, która zaniepokojona nieobecnością i ciszą (wiadomo, że jak jest cicho, to coś się zaraz stanie - wiedzą o tym wszyscy rodzice dzieci do lat 9) ze strony jej wnuczka Karola, zaczęła go szukać. Nie dał się szybko znaleźć, bo hukniecie siostry w jego mniemaniu było co najmniej tak głośne jak lawina czy burza letnia z silnymi opadami wodnymi nomen omen. Znalazł się jednak i na pytanie co się stało, zmieszał się bardzo i powiedział. - Babciu, wydarzyło się coś niedobrego. - Ale co Karolku, powiedz babci - zapytała babcia w trosce o wnuka, który był bardzo przestraszony faktem, że siostra się zdenerwowała. - Nie chciałbym o tym mówić. Tak na prawdę chciałbym o tym zapomnieć. Babcia mało nie eksplodowała ze śmiechu, ale powstrzymawszy się jednak zaproponowała, że pójdą razem do siostry przełożonej i wyjaśnią sprawę tak, żeby nie musiał się już chować. Ciężko było, bo strach go obleciał, ale się udało. Sprawa się zamknęła. Ciekawe, czy pozostawi to wydarzenie w Karolu niechęć do podlewania kwiatków?

środa, 29 czerwca 2016

PRZEKLINAMY


Na każdego rodzica przyszedł taki moment, a jeżeli jeszcze nie przyszedł, to gwarantuje wam, że czai się za rogiem, kiedy dziecko ni z tego, ni z owego rzuci mięchem tak, że bluzg pod budką z piwem to małe miki.

Dziecko uczy się, słucha, chłonie, więc naturalne, że zna obelgi, słowa ogólnie uznane za obraźliwe lub zwyczajnie za brzydkie i których użycie  na salonach jest conajmniej nieeleganckie. Sami czasem używamy tych słów, myśląc, że latorośl ich nie słyszy, a potem dziwimy się jakim cudem nasza nieskalana przez uszy córeczka niczym żul, co bełta jednym rzutem anihiluje w czeluściach gardzieli, paskudnie określi pierwszorzędne cechy płciowe męskie i pójdzie do swojego pokoju, jak gdyby nic się nie stało.

A może właściwie nic się nie stało? No bo pomnijcie Aleksandra Hrabiego Fredro czy dla przykładu może autora Piórek - jak oni pięknie klęli, prawda? Jasne, że byli pełnoletni, ale bardziej chodzi mi o fakt, że przekleństwa też pełnią pewną rolę w języku. Bo co mówicie, jak z całej siły kopniecie gołą stopą białą kuleczkę leżącą przy progu (która w momencie stykania się palców z jej powierzchnią okazuje się być na stałe przytwierdzonym do podłogi odbojnikiem do drzwi, a dodatkowo jest zrobiona z twardego plastyku)? Co wam przychodzi do głowy?

Dlatego kiedy Karol pierwszy raz przyniósł do domu słowo Pupa (które de facto przekleństwem nie jest, ale wkurza powtarzane przy okazji co trzeciego zdania) poprosiłem go, aby mimo wszystko znalazł sobie jakieś zastępcze słowo, które będzie nowe, fajne i tylko jego. Podałem jako przykład jasny gwint, czy może motyla noga - spodobało mu się i zaadaptował sobie te stwierdzenia i czasem ich używa. Może tak właśnie trzeba - nie zabraniać dawania emocjom upustu, tylko podrzucać inne środki wyrazu? A tak na marginesie - ostatnio dowiedziałem się, skąd taka popularność słowa PUPA wśród maluchów - otóż to wszystko przez przemiłe skądinąd stworki czyli minionki. Jeżeli obejrzycie drugą część tego filmu usłyszycie, że w pewnym momencie jeden z nich mówi Pupa i cała reszta zaczyna powtarzać po nim. Taka lawina pup, wodospad ładniej nazwanych odwłoków, nawałnica dup. I dochodzimy do słowa Dupa. Etymologia tego jakże kloacznie brzmiącego słowa bynajmniej nie pochodzi od części ciała. Kiedyś określano tym mianem zagłębienie w ziemi lub dziuplę w drzewie. Być może przez eufemizm i niechęć do użycia dzisiaj już archaicznie brzmiącego Rzyć - ludzie zaczęli mówić na tę dolną część pleców właśnie Dupa i tak zostało do dziś. I dziecko nie wiedząc zupełnie o tym, że cała historia stoi za tym jakże w sumie śmiesznie brzmiącym słowem, potrafi użyć go w najmniej odpowiednim momencie. I co wtedy? Zastępujemy mu czymś inny? Prosimy, żeby nie używał tego słowa? Owoc zakazany smakuje najlepiej, nieprawdaż?

Waham się cały czas, bo społecznie to nie ładnie, żeby dziecko mówiło, jakby wychowało się w zakładzie szewskim pod stołem majstra, a nie w jakby nie patrzeć kulturalnym domu?
Czy nie zabraknie mi substytutów? Jasny gwint, psiajucha, kurza stopa, kurza melodia, kurza twarz?

I jako suplement. Żeby nie było, że moje dylematy są gołosłowne.

Oglądamy mecz. Euro. Napięcie, Polska, Szwajcaria, coś wisi w powietrzu.
- aaaaa - krzyczę, kiedy przeciwnicy strzelają na naszą bramkę
- ja pierdolę - dorzuca Karol.
Cisza przez chwilę. On się patrzy na mnie, na swoją mamę.
- Karol czy to było ładne słowo czy nie? - pytam bez ciśnienia, tak informacyjnie zapytując, bardziej wybadać chcąc, czy wie jakiej formy leksykalnej użył
- Raczej nie - rzuca i ogląda dalej.

Nie skomentowałem, zostawiłem bez echa, nie podrzuciłem żadnego zamiennika, mentalnie usiadłem po turecku i starałem się być spokojny jak jebany (sic!) kwiat lotosu na pierdolonej (sic!), gładkiej tafli jeziora...

czwartek, 23 czerwca 2016

DZIEŃ TATY


Każdy wie kiedy jest dzień mamy, ale czy wiemy kiedy jest dzień taty? Czy fakt, że sam o tym do końca tak naprawdę nie pamiętałem świadczy o tym, że niejako sam godziłem się na to żeby uczczenie takiej okazji schodziło na drugi plan? Szczególnie, że świadomie rozmyślam na rolą, jaką pełni tata w wychowaniu dzieci i wiem, że nie jest moim dzieciom obojętne czy to mama czy tata przeczyta książkę na dobranoc czy zrobi kanapkę. To nie znaczy, iż któreś z nich jest lepsze, ale w danej chwili ważne jest jednak kto daną czynność wykona. Dlatego uznałem, że nie jest obojętne także dla mnie, czy będziemy celebrować dzień Taty tak samo jak celebrowaliśmy dzień Mamy. Nie dla własnej próżności, tylko dla tego, żebyśmy wszyscy (wraz ze mną) zdali sobie sprawę, że tata też ma swoje święto, że tata ważny jest i ma znaczenie, czy raz do roku wszyscy zauważymy, że właśnie tego dnia powinno się zwrócić na niego większą uwagę. 

Co prawda nie będzie tortu, nie będzie kwiatków, nie będzie śpiewania sto lat. Będzie tata, który jeszcze mocniej przytuli dzieci do siebie, trochę dłużej poczyta Alicje w krainie czarów i dłużej pozwoli pochlapać się w wanience dzieciom i ich dinozaurom. 

W dzień taty, trochę inaczej niż w dniu mamy, to tata będzie chciał dać dzieciom więcej, będzie chciał jeszcze mocniej pokazać im jak bardzo je kocha, a żonie pokazać, że będąc tatą jest także facetem, który kocha całą swoją rodzinę właśnie za to, że jest taka czteroosobowo piękna, że bez faktu, że jest tatą nigdy nie mógłby zrozumieć jak wiele znaczy dla niego żona, która jest w jednej osobie kobietą którą kocha, ale także mamą jego dzieci i tylko mając taką mamę może tym prawdziwym tatą być. 

Bo tata jest tak ważny, jak suma wszystkich spraw, z którymi radzą sobie, lub będą musiały w przyszłości poradzić sobie jego dzieci, ważny jak iloraz miłości jednego dziecka do drugiego i jak wartość szacunku, jaki pokazują przed dziećmi ich rodzice w codziennym zwracaniu się do siebie. Na straży tych wszystkich rzeczy stoi tata. 


Ten dzień więc, niech przyniesie już od samego rana wiele radości wszystkim tym, dla których tata istnieje i nawet jeżeli przejdzie bez większego echa niż dzień mamy, niech znaczy tak wiele dla każdego faceta mającego rodzinę uzupełnioną małymi ludźmi, żeby na koniec dnia, kiedy obdarzy całą świtę dobrymi emocjami mógł stanąć przed przed sobą i spojrzawszy na siebie będzie mógł powiedzieć - To był naprawdę dobry dzień dla nich i dla mnie. Wyjątkowy i inny niż wszystkie. 


czwartek, 26 maja 2016

NAKRZYCZ NA DZIECKO!


Kiedyś w satyrycznym programie Wojciecha Mana i Krzysztofa Materny panowie zaimprowizowali wywiad ze słynnym psychologiem dziecięcym i zadali mu pytanie "czy bić dzieci?" Ironia samej formy oczywiście podpowiadała, że całość będzie satyrą na tę tematykę. Podobnie traktuję tytuł dany temu odcinkowi mojego tasiemca z dwójką niepełnoletnich w tle.

Ale zdarzyło mi się nakrzyczeć na młodego ostatnio raz i może powinno być tak raz na jakiś czas że robimy coś, co potem sprawia, że reflektujemy się i uczymy. 

Krzyczenie na dzieci pokazuje że jesteśmy słabi, bo podnosimy oręż, którego dziecko jeszcze nie potrafi świadomie używać. Nie twierdzę, że dzieci nie potrafią głośno się porozumiewać, bo oczywiście wiemy, że potrafią. Mówię o nakrzyczeniu na dziecko. Tego narzędzia do pewnego czasu dziecko nie zna. I niestety może się nauczyć tego od nas. 

A moment, kiedy uważamy, że dziecko zrobiło coś takiego, że musimy na nie nakrzyczeć przeważnie pojawia się wtedy kiedy coś zupełnie innego nas wyprowadza z równowagi a dziecko tylko przeleje naszą cierpliwość z wielkiej balii o jedną krople. 

Tak się stało z nami ostatnio. Miałem ciężki dzień, wróciłem do domu a Karol szalał jak zwykle, ale dla mnie tego dnia było to za wiele. Powiedziałem mu kilka razy, że źle się czuję i że proszę o łagodne traktowanie, ale te argumenty nie do końca trafiły pod już zbyt długą grzywkę mojego potomka. Rano, kiedy myślałem, że będzie trochę spokoju Karol znalazł siedem tysięcy powodów, dlaczego buty się nie zakładają, czemu na szczoteczkę nie da się nałożyć pasty i czemu zjedzenie kanapki jest niedobre tego dnia. 

Rzuciłem do szafy polar, którego nie chciał założyć i powiedziałem, że wychodzę sam. 
Zasmucił się, przecież nie zrobił właściwie niczego czego wcześniej nie robił. 
Założył potulnie polar ale miał złą minę. 
przepraszam, nie chciałem na Ciebie krzyknąć. Mam zły dzień i po prostu się zdenerwowałem. Nie na Ciebie. 
Jestem zły - odpowiedział. 
Jeszcze raz Cię przepraszam. 
Nastała chwila ciszy. Winda szumiała, pani powiedziała, że jazda do dołu, potem dźwięk otwierania windy. Cisza. Ruszyłem do wyjścia. Karol za mną. Powiedział po cichu, że musi pomyśleć. Kilka kroków do drzwi garażu. 

No dobra, nic się takiego nie stało. 
Dziękuję. 
Ja też przepraszam. 
Poszliśmy spokojnie do samochodu. Nie wiem, czy zrozumiał za co mnie przeprosił czy tylko odpowiedział to co ja. Właściwie nie musiał mnie przepraszać, bo to mnie się ulało. Na niego. 

A potem dwaj kumple ruszyli do przedszkola jak zwykle. Karol na przednim siedzeniu. 

Nauczyłem się, że mogę go skrzywdzić jeżeli dostanie ode mnie słowem, na które nie zasłużył. Z resztą tak jest też z dużymi ludźmi, tylko reakcje są bardziej dorosłe wtedy. To kolejna ważna nauka. 

Więc tak, NAKRZYCZ na dziecko, jeżeli chcesz się na własnej skórze przekonać, że lepiej własne frustracje trawić pod własnym sufitem. Chyba, że już o tym wiesz - wtedy wiesz, że tytuł posta jest zaczepnie przewrotny. 

Źródło zdjęcia  http://www.wsj.com/articles/SB10001424052702304691904579348773978001590

piątek, 13 maja 2016

POBIERANIE KRWI



źródło: http://www.click.ro/utile/femei/grupa-sangvina-iti-spune-cum-poti-face-fata-stresului-si-cat-de-fertila-esti


Wiedziałem że nie będzie łatwo, ale nie sadziłem że tak wiele przy tym będzie dyskusji i emocji. 
Wszystko zaczęło się wizytą Karola u doktora, który stwierdził iż należy zrobić komplet badań. Nic się wielkiego nie działo, ale z racji na fakt, iż pełnej morfologii młody nigdy nie miał robionej sympatyczny lekarz zalecił to badanie. Na szczęście dziś dostęp do medycyny mamy taki, że pełna morfologia jest w stanie powiedzieć dużo więcej niż obserwacje przez miesiąc - a do tego można dostać wyniki po dwóch dniach więc cieszy fakt że żyjemy dziś, a nie 100 lat temu. 

Karol zadziwiająco delikatnie podszedł do samego faktu, iż będzie musiał oddać krew. Będąc w przychodni dnia poprzedzającego pokazałem mu gabinet pobraniowy, pani pielęgniarka powiedziała dzień dobry i umówiliśmy się na rano. 

Rano z radością przedszkolaka, którego kolejny dzień zabaw i radości czekał w jego grupie wyszedł Karol z domu i po drodze, zgodnie z planem zdecydowaliśmy się wstąpić do przychodni. 

Kiedy już dotarliśmy tam, Karol się zmienił. Schował się za ścianą i nie chciał wejść do gabinetu. Wziąłem go na ręce, żeby zachęcić do wejścia i żeby dyskusji nie prowadzić na korytarzu. 

Widać było jak bardzo jest spięty faktem, że Pani będzie musiała mu wbić igłę w rękę. Nie powiedziałem mu, że nie będzie bolało tylko że poczuje ukłucie i pewnie trochę zaszczypie. Żeby mu się zrobiło raźniej, a widziałem już w jego oczach zwątpienie, poprosiłem Panią aby pobrała najpierw krew ode mnie. Trochę żeby oswoić młodego z całą procedura. Sam nie robiłem dawno morfologii, więc badanie się przyda - pomyślałem. 
- I widzisz? Jakoś przeszedłem przez to. Trochę zaszczypało, ale już po wszystkim - powiedziałem do syna, a on nawet się uśmiechnął
- Tata, nie chcę żeby Pani mi wbijała igłę.
- Rozumiem, ale musimy to zrobić, bo ważne jest to żebyś był zdrowy - odpowiedziałem, ale już wtedy wiedziałem, że Karol jeszcze nie jest gotowy. Że za mało mu opowiedziałem i za mało wie co się wydarzy. 

Nie zdawał sobie sprawy z tego też, że finalnie krew BĘDZIE musiała zostać pobrana, nawet jeżeli będę go musiał potrzymać i usztywnić na tyle, żeby zabieg przeprowadzić bezpiecznie. Widziałem jak bardzo boi się tego, iż może nastąpić taka sytuacji że zmuszę go do tego, czego on nie oswoił, że niejako ten który powinien stanąć na straży jego bezpieczeństwa zdradzi i pozwoli na zrobienie czego on nie chce. Nie zależnie od tego czy to jest finalnie dobre czy złe dla zdrowia. Ważne jest to, że następuje inwazja, przed którą nie ma do kogo uciec. Zdecydowałem, że potrzebujemy jeszcze jednego wieczoru na rozmowę i na przekształcenie tego frontu przeciwko niemu na sytuację, którą możemy przejść razem. A nie przeciwko sobie. 

Podziękowałem i przeprosiłem Panią pielęgniarkę za czas, który poświęciła nam a następnie wyszliśmy do przedszkola. 

Wieczorem rozmawialiśmy rodzinnie o tej sytuacji i zdecydowaliśmy, że może to kwestia tego, że mama powinna być przy nim a nie Tata i że następna próba będzie w tandemie damsko męskim. Ja poszedłem do pracy a mama z synem poszli na pobranie. Nie udało się z tych samych powodów. Strach w jego oczach i desperacja aby do ukłucia nie doszło były zbyt niebezpieczne aby go zmuszać. Zdecydowałem się wdrożyć plan b. 
- Karol, jutro pójdziemy i pobierzemy krew. 
- Dobrze - powiedział Karol, co potraktowałem jako dobry start, choć dnia pierwszego też tak mówił. 
- Ale jutro będziesz miał dwa wyjścia. Pierwsze - dasz Pani sam pobrać, albo będę Cię musiał mocno przytulić do siebie i trochę zablokować, żebyś był bezpieczny. Będziemy blisko razem i jakby coś się naprawdę złego działo to będę obok Ciebie i mi powiesz
- Myślę, że dam radę sam. 
- Super, wtedy za taką dzielną postawę należy Ci się porządna nagroda. Może to być nawet wóz straży pożarnej, 
- A co, jak będziesz mnie trzymał?
- To pewnie wóz już nie byłby tak oczywisty. Wręcz to ja powinienem sobie kupić jakąś nagrodę. 
- Wóz?
- Chyba nie. Raczej coś innego. 
- To ja sam dam Pani rączkę - odpowiedział Karol. 

Wiedziałem, że będzie mu ciężko, ale chodziło mi o to, żeby wiedział że ma dwie opcje i że krew musi zostać pobrana. Ta druga opcja nie miała być siłowym przymuszeniem do tego, aby Pani zrobiła mu coś złego, tylko przyłączeniem się do czegoś co dla niego jest trudne, byciem razem i blisko w sytuacji kiedy dziecko myśli, że ktoś chce wyrządzić mu krzywdę. Odwrócenie układu było kluczowe do tego, żeby Karol tę krew oddał. Bo tego dnia udało nam się w końcu. 

Trwało to wszystko może 10 minut. Opór był, ale kiedy go mocno przytuliłem i powiedziałem, że jestem blisko i że nic złego się nie dzieje i że będziemy razem przez to przechodzić poczułem mniejsze napięcie, choć nadal prosił żeby już kończyć. Nie wściekał się, tylko naturalnie, trochę przez płacz komunikował, że chciałby już sprawę zamknąć. Najgorsze było to, że z przedramienia nie udało się pobrać wystarczającej ilości krwi, więc Pani pielęgniarka musiała zrobić drugie nakłucie w wierzch dłoni. 

Bardzo mu się to nie spodobało ale wtulił się i już trochę jakby luźniej, poproszony odkaszlnął kilka razy oraz policzył ostatnie dziesięć sekund pobierania. 
- dzielny rycerzu, policzymy razem i kończymy, ok? - powiedziała przemiła Pani pielęgniarka trzymając igłę wbitą w dłoń Karola
- Ok.
- Do ilu umiesz liczyć?
- Do jednego - odpowiedział przytomnie Karol, choć głosik mu się łamał. 
- A do dziesięciu?
- Do dziesięciu też umiem - odpowiedział i szybko zaczął liczyć, żeby już się wszystko skończyło.

Wszystko się zakończyło pomyślnie. Karol nie płakał kiedy nalepiano drugi plasterek z opatrunkiem, uśmiechnął się kiedy dostał nalepkę z wizerunkiem żyrafki i napisem "dzielny pacjent" a po wyjściu z gabinetu wyglądał jakby nigdy nic się nie stało. 

Mamie opowiedział, że Pani wbiła mu igłę dwa razy, bo na górze nie leciała krew i że prawie w ogóle nie płakał. Zracjonalizował sobie wszystko tak, że wspomnienie wizyty jest dla niego teraz zwykłą opowieścią. Był naprawdę dzielny i widać było że naprawdę się bał. Być może nawet już się tak nie boi, choć kolejna wizyta pokaże jaki efekt miały trzydniowe zabiegi.

Kiedy przeglądaliśmy internet pod kątem zdjęć z gabinetu i laboratorium badania krwi z Karolem (aby przed drugą wizytą opowiedzieć mu co się dzieje z krwią potem, kiedy już zostanie pobrana) trafiliśmy na jakieś forum, gdzie jedna z mam miała podobne doświadczenie co ja, przeraziła mnie ilość takich samych odpowiedzi pod jej postem. Odpowiedzi sugerujących, że trzeba złapać z zaskoczenia, unieruchomić i że matka się zbyt z dzieckiem cacka, że gówniarz nie powinien rządzić, że krew pobierać trzeba i tyle. Na końcu wszystkich "dobrych rad" znalazłem jedno zdanie autorki posta, w którym stwierdziła iż żałuje, że zadała publicznie pytanie co zrobić aby przejść przez pobieranie krwi z dzieckiem. Wtedy jeszcze nie widziałem co napisać, bo sam szukałem wyjścia z sytuacji. Dziś już wiem i wiem też, że wypowiedzi osób pod postem tej dziewczyny były świadectwem tego, że niektórzy rodzice mają wiele do zrobienia w dziedzinie empatii i bardziej dojrzałego podejścia do własnych dzieci. 

Być może są lepsze metody niż moja. Bo rzeczywiście zajęła nam ona 3 dni. Oczywiście komfort sytuacji polegał na tym, że mieliśmy do dyspozycji te 3 dni, bo nie było to badanie na cito tylko rutynowa procedura. Ale ufam, że posłuchanie tego, co do przekazania miał mi mój syn nie tylko nie spowoduje, że będzie nami rządził ale pokaże mu, że dyskusja i argumentacja w sprawach nawet wydających się skrajnie inwazyjnych jest lepsza niż atak na nieświadomą bezbronność dziecka. Nawet w obiektywnie słusznej sprawie. 

czwartek, 5 maja 2016

ODDALANIE


Trzeba dbać o to żeby się nie oddalać. Od osób, których bliskość jest nam potrzebna.



I chodzi mi o dbanie aktywne, to znaczy takie które można zmierzyć i skwantyfikować. Jeżeli czuję, że oddaliłem się na milimetr od stanu z wczoraj a zależy mi żeby tak nie było, muszę następnego dnia przysunąć się o dwa milimetry.

to bardzo mało - mówi w takich wypadkach, Karol, który uczy się oceniać co jest dużo a co nie. Rzeczywiście to niewiele i w sumie można nic z tym nie robić, zostawić milimetrowy dystans i pomysleć, że przecież przez milimetrową szczelinę nie wiele może się zmienić.
Ale kiedy wyobrażam sobie, ile wody może ulać się przez milimetrową szparę w tamie pełnej wody, to natychmiast mam chęć załatać każdy mikron odstępu.

Teoretycznie.

Bo czasem zapominam o tym co jest takie ważne. Jak wszyscy, choć wcale mnie to nie usprawiedliwia. Co więcej, skoro wiem, że te drobne odstępy tak bardzo potrafią wpłynąć na relacje między bliskimi, siadam patrząc na to pod innym kątem.

Bo warto dbać i inwestować w permanentny program ulepszający, który zapewni mi to, do czego tak naprawdę chciałbym dojść.

Taki czas, kiedy na zmarszczonym czole rysował się będzie uśmiech odwzajemniony na drugim zmarszczonym czole i chęć cały czas bycia ze sobą, niezależnie od tego co naokoło. Mimo, iż nie lubię trzymania za rękę, to powolny spacer po cichej drodze ręka w rękę i ciągła fascynacja, i mimo iż taka inna niż dziś, to ważne, że taka wrośnięta w dwójkę.

Także dobre i wypowiadane z naturalnym szacunkiem słowa dzieci, które już mądrzejsze od nas idąc obok przekazują, że dobrze jest tak razem czasem się przejść. Że intensywność wspólnych spacerów w sposób naturalny się zmieniła, bo teraz są inni, których trzeba nauczyć razem się przechadzać i że gdybyśmy chcieli popatrzeć, jakie czynią postępy to drzwi stoją zawsze otworem.

Dlatego warto inwestować aktywnie, krok po kroku, codziennie w nieoddalanie się i lepienie milimetrowych szczelin od ręki. Nawet jeżeli wydaje nam się że one wcale nie powstają. Bo mylimy się, nie da się wyeliminować wpływu erozji czasu na naszą bliskość. Jak kurz, który bierze się nie wiadomo skąd tak odległości stają się po troszku większe. Przez bierne zaniedbanie, przez niechcące niewyręczenie, przez incydencjalne zapomnienie, przez chwilowe zawahanie, przez nieumyślne niepowiedzenie słów w odpowiednim momencie.

Więc chciałbym dbać więcej. Nie, będę dbał więcej.

sobota, 30 kwietnia 2016

CODZIENNIE INNA DZIEWCZYNA

Codziennie budzę się z inną dziewczyną. Codziennie zdarza się coś zupełnie nowego i zachwycającego. Na tyle pasjonującego, że jest jeszcze lepsze od dnia wczorajszego. 



Codziennie inna dziewczyna, to bardzo wymagające, bo z jednej strony mam w pamięci co się wydarzyło przedniego dnia a tu już kolejny dzień, który jest jeszcze lepszy od poprzedniego i rywalizuje o miano najlepszego w tym tygodniu. Budzę się rano i widzę jak śpi. Czekam aż się obudzi, żeby sprawdzić czym mnie zaskoczy. Codziennie inna Klara. Codziennie inna, bo codziennie dodaje jakąś niespodziankę do wachlarza swoich zachowań. 

Jestem facetem więc potrafię klarownie rozpoznać postęp dopiero po efektach, które widać. Przynajmniej tak powinno być skoro jestem facetem. I tego się będę trzymał. 

Do tej pory efekty były mniej widoczne, a może po prostu nie potrafiłem ich tak wyraźnie dostrzec jak było to u Karola. Bo już przez to przechodziłem. Wiem, że to smutne, iż nie potrafiłem tak dogłębnie przeżyć tego co się działo z Klarą od początku, że nie wszedłem w to tak głęboko jak działo się to z Karolem i być może straciłem ten czas ale teraz, kiedy widzę jak dziewczyna zaczyna stawać się pełnoprawnym i świadomym członkiem naszego małego społeczeństwa domowego zachwycam się małymi elementami. Tak jak zachwyciłem się pierwszym dłuższym spacerem naszego małego szaleństwa. 

Od kilku dni Klarson starała się podnieść i poczynić kilka kroków, ale szło jej to opornie bo cały czas wyznaczała sobie miejsce do którego chciała dojść. Jakby chodzenie miało być narzędziem do dojścia w jakieś miejsce, a nie procesem samym w sobie. Musiała nastąpić w niej mentalna zmiana, poparta kilkoma klapnięciami na pupę, żeby w końcu przekonała się, iż stawianie więcej niż siedmiu kroków ma sens taki, że można po prostu iść do przodu, potem zakręcić, nawrócić i iść dalej, nie po to żeby dojść ale po to, żeby iść. I zaczęło jej to sprawiać wielką radość. 

Tak jak wcześniej stanie bez trzymanki. Co było bardzo komiczne, bo za każdym razem jak jej się to udało klaskaliśmy w dłonie. To natomiast powodowało u niej salwy śmiechu oraz machanie rączkami - jakby chciała klaskać z nami a jednocześnie merdać jak pies ogonem. 

Klara się wiec spionizowała. Na tyle efektywnie, że teraz już właściwie przestała raczkować. To jak przejście z Windows na PCie na OS na MACu - już nigdy nie chcesz wracać to gorszych wersji. 

Chodzenie cieszy ją jak diabli. Co z reszta widać w jej oczkach, małych i niebieskich jak małe dwa chaberki. Patrzy teraz z bliższej odległości, ale nadal z dołu i domaga się wzięcia za rękę w celu małego spaceru lub po prostu wzięcia na ręce i małego przytulaka. Choć do najbardziej przytularskich nie należy. Na krótko tak, ale na dłużej to woli człapać i uczyć się walczyć z grawitacją. 

Codziennie inna. 

W kąpieli dała do zrozumienia, że rośnie z niej prawdziwa dama. Stojąc po brzuch w wodzie, która wypełniała jej kubełek, kopiując mamę nabierała troszkę wody w malutkie łapinki i podnosiła je do włosów udając że je myje. Potem to samo zrobiła z brzuchem. Będzie widać o siebie dbała w przyszłości skoro już potrafi tak uroczo się ochlapać, wiedząc doskonale że higiena ważna jest. 

Codziennie nowa umiejętność. 

Ostatnio przyszedłem do domu z pracy a jako odpowiedź na mój głos usłyszałem dziki pisk z ust mojej córeczki, potem bębniący tupot bucików o podłogę, a następnie ujrzałem uśmianą od ucha do ucha buzię niesioną na ciele kroczącym jak jakieś zombie, które podeszło do mnie i mową niewerbalną poprosiło mnie o wzięcie na ręce. Buziaka nie dało, bo chyba nie lubi całowania za bardzo, ale za nos złapało i wytarmosiło niemożebnie na przywitanie. 

Czasem się krzywi na twarzy i patrzy wnikliwe. Analizuje i widać w jej oczach, że skubaniutka wszystko rozumie tylko jeszcze nie potrafi odpowiedniego dać rzeczy słowa. 

Niedawno łaziła za mną jak cień, a ja przygotowywałem strawę jakąś na wieczór więc powiedziałem jej, żeby poszła sobie do łazienki i popatrzyła jak się suszarka do bielizny kręci. Podkreśliłem słowo "kreci" takim ruchem jaki każdy rodzic o zapędach teatralnych próbuje wykonać przy deklamacji wiersza o lokomotywie w części gdy opisuje moment ruszania i przyspieszania maszyny. Mówiłem powoli i wyraźnie więc dziecko się odkręciło i poszło w stronę przedpokoju. Potem skręciło do łazienki i stanęło na wysokości bębna. Moje polecenie miało być żartem, stąd też trochę aktorskie ruchy i zbyt wolna wymowa, ale okazało się że to córka zrobiła z tata wariata i wykonała polecenie bezbłędnie. 

Muszę uważać co jej zlecam teraz, bo potem nie będzie odwrotu - słowo się rzekło. 

Tak to właśnie spędzam czas z moja dziewczyną. Codziennie inną i zachwycającą. 

poniedziałek, 1 lutego 2016

PRZEMYŚLENIA POŚWIĄTECZNE - To będzie bardzo ciekawy rok.



Klara weszła w Wigilię przy meblach, bo właśnie tak się przemieszcza po pokoju. Łapki na wszystko co jest Jej wysokości i do przodu a raczej w bok. Na czworakach biega szybko, więc chowanie się przed Nią jest już coraz trudniejsze. Na głowie ma śmieszną kitkę sterczącą jak
światłowody w kiedyś dostępnych w sklepach lampach o różnych kolorach. Taka fryzura na cebulę. 

Z opóźnionym zapłonem (około 30 sekund) na zawołanie macha ręką i mówi do tego „PAPA” co jest urocze i nareszcie daje poczucie, że mamy interakcje. Bo ja tak trochę na skróty poszedłem z Klarą. Chciałem, żeby Ona od razu chodziła i gadała a nie wszystko od początku. A to nie tak powinno być. Wiem to, ale trudno jakoś tak od początku zachwycać się tym co nie nowe już. Cudowne, ale nie nowe. A mówienie i machanie rączką jest już całkowicie Jej. I znów tak jak z Karolem będę się uczył Jej języka, Jej gestów i chęci. Ten rok był szybki na szczęście i drugi będzie tym, czego na dzień dzisiejszy potrzebuję. Tandem Karola i Klary będzie zajmował mi jeszcze więcej czasu niż wcześniej, czasu który tak chętnie podzielę między nich żonę,
pracę, hobby. I tak poskładam, żeby dla wszystkich starczyło i było pysznie. 

Jestem zachwycony perspektywą nowego roku. Tyle się wydarzy dobrego, że nie będę miał gdzie tego pomieścić. Już się nie mogę doczekać. 

poniedziałek, 18 stycznia 2016

PRZEMYŚLENIA POŚWIĄTECZNE - Przyjaźń i takie tam ważne sprawy



Karol ceni sobie przyjaźń. Czasem mówi do Klary – Kocham Cię moja przyjaciółko, a czasem mówi mi rano, że nie mógł się ułożyć do snu, bo Klara płakała nie dawała mu spać. I nadal jest jego przyjaciółką, mimo iż ostatnio zrzuciła mu długo budowaną remizę strażacką z
klocków lego. 

Ta przyjaźń między nimi jest czymś niesamowitym, bo dla Niej On już był kiedy się pojawiła więc jest jakby dobrodziejstwem inwentarza, ale dla Niego Ona jest niejako konkurencją,  zagrożeniem układu a jednak potrafi tak ładnie o Niej powiedzieć. Przed nimi jeszcze długa droga relacji, ale myślę sobie że taki początek dobrze rokuje. 

Ona jest bardzo radosnym dzieckiem i zastanawiam się, czy to kwestia genów jakie im przekazaliśmy czy naszego usposobienia do życia. Zapewne to mieszanka tych dwóch elementów, ale czasem jak patrzę na Jej uśmiech, który rozciąga się wręcz od ucha do ucha to zazdroszczę sobie że robimy takie fajne dzieci. Bez krztyny zadufania w tym wypadku, bo tu to biologia jest odpowiedzialna za taki układ ale ponieważ całe życie wierzę w to, że radosnym ludziom jest zwyczajnie łatwiej, recepta ta prawdopodobnie sprawdza się oczywiście i w tym wypadku. 

A ta radość z posiadania zdrowych i radosnych dzieci, fantastycznej kobiety przy boku i ludzi, którzy o nas dbają w drugim rzędzie jest wartością tak wielką, że zupełnie nie widoczną z bliska i trochę przez to niedocenianą. 

Dlatego są Święta. Żeby spojrzeć na to dobro z perspektywy szerszej i zobaczenie, że to wszystko dobre co nas otacza jest najważniejsze i ma ogromne znaczenie. 

Nie przeżywam Świąt w wymiarze duchowym tak jak w naszym kręgu kulturowym się to robi. Chciałem powiedzieć jak się powinno, ale właśnie dlatego nie przeżywam tego tak jak inni. Ważne jest dla mnie, żeby zanurzyć synapsy w lekkiej zadumie, popatrzeć na to co się udało, co się nie udało, przeżyć emocje całego roku w pozytywny pakiet, który da mi pęd na przyszły rok.

Śpiewam kolędy, choć trochę mnie to krępuje. Choć właściwie wspólne śpiewanie jest przyjemne. Z resztą jestem ekstrawertykiem scenicznym stąd dziwne byłoby gdybym nie lubił śpiewać. Mimo iż o zabarwieniu religijnym to jednak mają dziecinne konotacje i przyjemnie się w tych wspomnieniach odnajduję. Jednak kiedy „wypada” zaśpiewać dziesiątą zwrotkę
Przybieżeli, to włącza mi się coś, co nazywam czujnikiem nieracjonalizmu, czyli takim progiem zanurzenia się w pewien ekstremizm, kiedy patrząc na to trzeźwym okiem należy przestać i wrócić do komfortowego poczucia, że nie zostanę zaszufladkowany tam, gdzie nie chciałbym być. 

W perspektywie dzieci to trudne do wytłumaczenia. Bo jak powiedzieć dziecku, że dobrze jest być sobą i nie robić rzeczy, których się nie chce robić. A za godzinę zabraniać dziecku zrobić
czegoś co uznajemy za niestosowne (w naszym mniemaniu, a bynajmniej nie w mniemaniu dziecka). Jak powiedzieć, dlaczego nasze widzimisia powodują takie a nie inne zachowanie. Czy nasza pewnego rodzaju konsekwencja jest dla dzieci widoczną niekonsekwencją?  Bo nie robimy
czegoś przez swoje przekonania, co jest uznawane za kanon społeczny. Jesteśmy
trochę inni, ale wiemy, co przez to mamy lub czego nie mamy. A dzieci tego jeszcze zupełnie nie rozumieją. 

Bycie trochę innym stanowi dla mnie wartość. Kiedy byłem młodszy miałem z tego powodu zmartwienia, ale dziś wiem, że ten bagaż mnie ubogaca a nie ciąży. Jak to rozegrają dzieci? 

Na razie idą błyskawicą do przodu i na poziomie świadomym nie widzą, że Tata ma swoje dziwne przyzwyczajenia. Kiedyś zobaczą i jak zaczną pytać to trzeba będzie powiedzieć prawdę. 

CDN. 

poniedziałek, 11 stycznia 2016

PRZEMYŚLENIA POŚWIĄTECZNE



To taka pierwsza Wigilia, kiedy w komplecie z dwójką dzieci zaczęliśmy świętowanie z rodziną w pełnym, przynajmniej jak na ten czas składzie. 

Poprzednia Wigilia była bardzo inna i prawdopodobnie już nigdy tak nie będzie dane nam jej przejść. Bo Klara, która urodziła się dokładnie rok przed tegoroczną Wigilią zamieszała nam czas tak dokładnie, że trudno mówić o normalnych Świętach. A może właśnie te Święta były normalne bo w końcu obchodzi się rocznicę urodzin, a to wydarzenie dotknęło nas w zeszłym roku bardzo osobiście. 

Narodziny Klary uzmysłowiły mi, że teraz sytuacja jest zupełnie inna, niż było to w przypadku, kiedy przyszedł do nas Karol. Dla niego uniwersum miało cztery nogi i cztery ręce a dla Niej ewidentnie otoczenie składało się z trzech osób. Bo Karol równoważnie ze mną i mamą ma bardzo silny wpływ na rozwój małej Klary i udowadnia niniejszym, że nie trzeba być dużym, żeby kogoś czegoś nauczyć. Wcześniej już zdałem sobie sprawę, że Nas – rodziców może nauczyć wiele, ale my jesteśmy świadomi tego faktu i chętnie się temu niejako nastawiamy. Ona  natomiast ma dopiero 12 miesięcy i jeszcze długo, długo nie będzie miała takiej świadomości jak my. A On, niczego sobie nie robiąc z tego faktu nieświadomie pokazuje jej jak szybko być dzieckiem i czerpać z tego stanu całą wielką radość, uczy Ją np. wygłupów i krzyków podczas gonitwy, uczy Ją przytulasów, uczy Ją siedzieć razem i czytać książkę z obrazkami, uczy Ją jak chlapać w wanience wodą po oczach, uczy jak walić młotkiem po kanapie, pokazuje jak dzielnie przejść przez inhalację, a także jak się głośno śmiać albo płakać. Wszystkiego tego my Jej nie nauczymy. Tylko On.

Mamy więc kompletną rodzinę, która uzupełniona nową krwią samouczy się i doskonali połączenia pomiędzy członkami. Siedzę sobie czasem w kąciku i obserwuje niczym zazdrosny sąsiad jak dzieci tworzą swój własny świat i jak powstają między nimi sytuacje gruntowane emocjami. Czasem mniej czasem bardziej pozytywnymi. 

A Święta są takim czasem, że człowiek patrzy sobie trochę w przeszłość i stara się podsumować to wszystko co mu w danym roku wyszło, żeby potem przy dzieleniu się opłatkiem z  najważniejszymi wiedzieć tak dogłębnie czego im życzyć. 

-      Tato, życzę Ci, żebyś miał dużo kolegów i dużo przyjaciół – powiedział Karol do mnie, kiedy łamaliśmy się wigilijnym chlebem. 

-      A jak Synku życzę Ci, żebyśmy zawsze mogli tak się łamać jak dziś. I jeszcze powiem Ci, że Cię bardzo kocham – odpowiedziałem szybko, bo Jego życzenia mnie na tyle zaskoczyły, że musiałem natychmiast schować je do pamięci podręcznej, żeby zaraz je przetrawić na spokojnie. 

-      Wiem, ja też Cię kocham tato – odparł naturalnie. To WIEM nie było niczym co świadczyło by o jego zuchwalstwie czy zbyt dużej pewności siebie. On po prostu wie co znaczy kochać i doskonale sobie zdaje sprawę, że go z Mamą bardzo kochamy. Tak zwyczajnie i nadzwyczajnie

Dużo przyjaciół i kolegów. To jest dla Niego w tym roku ważne. Mnogość osób, z którymi lubi się bawić, które go akceptują, które się z Nim wygłupiają i których za kilka lat nie będzie pamiętał. A jednak to dla Niego ważne. A czy dla nas ważna jest przyjaźń? Myślę, że tak, a czy wyrośliśmy ze wstydu powiedzenia do kogoś, że jest naszym przyjacielem? Tu nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że potrafię, choć oczywiście miałbym komu to powiedzieć. I nie mówię o synu, na którego przyjaźń muszę jeszcze zapracować. Z drugiej strony, czy trzeba dla facetów coś nazywać, żeby było? Niby tak, ale.. To chyba temat na całkiem inny, dość chyba długi post.

CDN