czwartek, 4 czerwca 2015

TAJLANDIA WE 4 - Inny Bangkok i Chiang Mai po raz drugi.

Lubię wracać, do miejsc które kiedyś z wypiekami na twarzach odkrywałem. Wczoraj udało nam się dotrzeć do restauracji, którą świetnie pamiętamy z pobytu w Tajlandii 6 lat temu, i która to restauracja prawie wogóle się nie zmieniła. To bardzo proste miejsce w jednej z bocznych uliczek głównej arterii startego miasta w Chiang Mai, taka niepozorna, trochę brudna i zaniedbana (to też się nie zmieniło) Ale chyba dzięki temu ją poznaliśmy. Nazwa restauracji też nie została nam w pamięci, więc nawet nie mogliśmy się zapytać gdzie ona jest. Pamiętaliśmy tylko, że w bocznej uliczce, niedaleko hotelu, w którym się wtedy zatrzymaliśmy. Teraz z wózkiem i prawie czterolatkiem przy boku weszliśmy, jakby trochę do siebie, do wewnątrz tej, umówmy się, jadłodajni i zachwyceni zapachem jedzonych potraw usiedliśmy przy stoliku. Karol oczywiście zaczął mowić o kluskach, ale tym razem profesjonalnie nazwał to Padthai i zażyczył sobie soczek jabłkowy. Sok jabłkowy w Tajlandii jest tak reglamentowany jak mięso w czasach PRL z tym że u nas po prostu ktoś wysyłał wszystko do Rosji, a tu zwyczajnie jabłka nie rosną, stąd w menu nie uświadczysz tego po typu soczków. Za to są świeżo wyściskane soki z pomarańczy i mango, w cenie śmiesznie nieprzyzwoitej. Co więcej, udało nam się namówić Karola na taki soczek. Uff.

Zamówiliśmy sobie trochę tego i tamtego, a pani która nas obsługiwała wydawała się znać nas i pamietać sprzed ostatniej wizyty. Uśmiechnęła się i przyjęła zamówienie. Fascynująco pachnący kurczak z czosnkiem i pieprzem, krewetki w cieście wraz z warzywami w tej samej panierce, Morning Glory z czosnkiem smażony na szybko w woku, Padthai dla Karola oraz sticki rice z mango. Pomijając fakt, że za wszystko zapłaciliśmy z napojami 500 bathow (czyli 55 zł), muszę przyznać że uczta była boska. Polecam te tajskie przysmaki, bo robi się je szybko a poza tym są lekkostrawne i bardzo smaczne.
Przepis na kurczaka z pieprzem i czosnkiem z tej restauracji jest następujący.

1 pierś z kurczaka.
Świeżo utłuczony pieprz czarny
4 ząbki czosnku
100 gramów Morning Glory (wiem, ze trudno dostępne, więc może być Bok choi Pokrojony w paseczki, albo zielona fasolka szparagowa)
Olej słonecznikowy
Sól
Sos rybny
Sos sojowy
Cukier palmowy (Ew. Brązowy)

Kurczaka na cieniutkie kawałeczki, bo w woku musi się to szybko usmażyć a nie udusić. Razem z grubo pokrojonym dla odmiany czosnkiem wrzucamy na olej na woku. Dość duży ogień, ale nie taki, żeby się spalił czosnek. Jak kurczak sie zrumieni, wrzucamy zielone i mieszamy. Dolewamy wody i sosu sojowego. Pieprz sypiemy na końcu, żeby oddał też smak, a nie tylko pikantność. Sos rybny jest dość śmierdzący, ale nadaje potrawie charakter i chowa się pod innymi smakami. Łyżeczka cukry powinna wystarczyć, żeby zaookrąglić smak. Można, jeżeli jest na podorędziu użyć odrobiny wywaru z kurczaka, żeby było wiecej sosu, ale kurczak też zawsze puszcza swoje smakowite soki. Uwaga z sosami sojowymi i rybnymi, bo są dość słone. Cała potrwa powinna być gotowa w około 7 minut. To jeżeli chodzi o smażenie. Przygotowanie może zająć dłużej, szczególnie jeżeli uprzecie się na zakup Morning Glory - poszukiwania mogą trochę zająć.

Napełnieni smakami wróciliśmy pamięcią do chwili, kiedy byliśmy w tej restauracji pierwszy raz - wtedy we dwójkę i zupełnie w innym tempie. Spieszylismy się, aby zobaczyć kolejną świątynie, sfotografować mnicha i wrócić późno, aby obudzić się wcześnie i pędzić dalej. Dziś spokojnie, czekając aż dziecko jedno zje, a drugie chwilę poleży samo, delektowaliśmy się tym co na stole.

Podobnie było w Bangkoku, bo nie zobaczyliśmy ani jednej świątyni, ani jednego Buddy i ani razu nie jechaliśmy tuk-tukiem. Tryb rodzinny, teraz to wiem, to tryb trochę powolniejszy, wymagających reakcji na nagłe zaśnięcie delikwenta, albo nagle obudzenie się delikwentki, na silną potrzebę zjedzenia loda albo napicia się wody. Kilometry biegną, ale wolniej. My już to widzieliśmy, a dla nich to nowe emocje. Wielkie emocje, bo wszystko, nawet jeżeli dla nas to wcale nie bardzo dużo, dla Karola i Klary to Galaktyka emocji i uniwersum przeżyć. I ten kompromis mi się podoba, im chyba też.

Bangkok więc zwiedziliśmy z perspektywy basenu u naszych znajomych, potem spacerów po rozgrzanych uliczkach, ale niezbyt daleko od domu, bazaru z warzywami pod budynkiem i jednego centrum handlowego z podróbkami markowych ciuchów. Bangkok nocą nas nie interesował aż tak bardzo już, choć pojechaliśmy na Khao San Road trochę tęskno patrząc na życie ulicy, która jest początkiem wszystkich wypraw backpackerskich w Tajlandii. Chyba muszę się pogodzić z faktem, że nie jestemy już przykładowymi backpackersami, którzy jeżdżą nocnymi autobusami, śpią na dworcach i potrafią przejść 5 km do następnego hostelu. Z dzieckiem szkoda, choć cały czas mnie korci. Tęskno mi, to mówi serce, a z drugiej strony trzeba rozważnym być - podpowiada rozum. I tak pomiędzy tym co bym chciał i tym co powinno udaje nam się pokazywać dzieciakom miasta, targi, świątynie oraz baseny, sklepy z lodami, stoiska z plackami bananowymi z czekoladą oraz plaże gdzie można budować zamki z piasku. Kiedyś nie myślałem że będzie mi to potrzebne, a teraz wiem że tak jest dobrze dla nas - dla rodziny.

Mamy bardzo intensywny czas ze sobą i gdyby ktoś mi zaproponował, że za drobną opłatą zajmie się moimi dziećmi podczas tego naszego czasu, że jakaś animatorka zabierze Karola na basen i będzie szalała z nim cały dzień, a ja będę mógł być wakacyjnie dorosły, to powiedziałbym stanowcze nie - dlaczego mam płacić za odebranie mi najważniejszych chwil w moim drugim dzieciństwie - kiedy mogę uczestniczyć w nim z całą moją rodziną. To tak jakby ktoś powiedział, że za pięćdziesiąt złotych wyjdzie z moimi przyjaciółmi na miasto, kiedy ja będę mógł spokojnie poleżeć sobie w łóżku w domu i poczytać starożytnych filozofów. Życie jest zbyt krótkie, żeby pić kiepskie wino.