niedziela, 18 sierpnia 2013

RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - IF YOU'RE GOING TO SAN FRANCISCO...


Moi Starzy są śmieszni. Okazało się, że dzielnica, w której mieszkamy jest kolebką wszystkich ruchów gejowskich i stamtąd wyszła rewolucja "coming-outowa" w US a potem dalej na całym świecie. Ulica Castro i przecznice od 17 do 19 to kolorowe i bardzo pozytywnie nastawione do reszty świata. A ponieważ my z rodzicami, jako świat jesteśmy bardzo pozytywnie nastawieni do wszystkich, więc czuliśmy się w tych okolicach proszonymi gośćmi. Kolorowe flagi na ulicach, kolorowe kafejki i sklepiki zapraszały do środka. Tłumek przetaczał się od miejsca do miejsca i mimo, iż była to środa to frekwencja w lokalach była bardzo przyzwoita. Szczerze mówiąc, gdybyśmy mieli wybierać gdzie spędzić wieczór - tu czy w centrum miasta - ewidentnie wybralibyśmy Castro Street. Nie tylko dlatego że jedzenie i picie wydawało się z najwyższej półki, ale także dlatego, że centrum miasta (którego kręgosłupem była ulica Market) szło spać z kurami i zamykało swoje podwoje tak zaraz po zachodzie słońca.
Co innego w dzień. Za dnia ulica Market to jak Oxford Street w Londynie, Jak 5th Avenue w NY czy jak Piotrkowska w Łodzi. Sklepy, ludzie, jedzenie i picie. Następnego dnia właśnie rodzice zabrali mnie do centrum, żeby zobaczyć jak wygląda to słynne, położone przy ulicach stromych jak wejście na Mount Everest, miasto.
Jechaliśmy tramwajem, nie tym najstarszym, ale takim żółtym, prawie tak samo starym i tak samo fajnym jak ten, do którego nie chciano nas wpuścić z wózkiem. Pan kierowca był najsympatyczniejszym kierowcą jakiego widziałem i dał nam miejsce z przodu tramwaju, co spowodowało, że mogłem do niego gadać i obserwować ulicę. Ponieważ ostrzeżenie nad głową Pana sympatycznego kierowcy mówiło, aby nie zagadywać prowadzącego pojazd specjalnie poruszałem tematy na tyle ogólne, żeby w razie jakieś kontroli nie musieć zapłacić kary i wyłgać się tym, że przecież mówiłem do reszty pasażerów.
Zabrałem także rodziców to starego budynku, w którym kiedyś był terminal portowy i tam mama znalazła, wśród innych tego typu przybytków, kafejkę, która podawała kanapki z Awokado. Ponieważ oczywiście nie dali mi spróbować tego specjału i obszedłem się tylko wyobrażeniem smaku tej kanapki, podzielę się z wami opisem potrawy, żebyście poczuli co czułem, kiedy nie dali mi jej spróbować.
Bułeczka, francuska, przekrojona na dwie połówki, posmarowana oliwą z oliwek a do tego rozmiażdżonym czosnkiem wsadzona do piekarnika na 3-4 minuty. Dzięki czemu nabiera ona koloru i chrupkości rzeczy niewyobrażalnie doskonałych. Na tę bułkę położone pół awokado pocięte w paski, ale tak że nie straciło bardzo wiele ze swojego kształtu, jedynie trochę się spłaszczyło. Na to wszystko świeżo zmielony pieprz i trochę gruboziarnistej soli morskiej. Może były tam jeszcze dwie, trzy krople oliwy na wierzch, ale rąk sobie za to uciąć nie dam. Ciepła podstawa z bułki i chłodne awokado na górze. Kiedy zęby wgryzają się w ten specjał górne jedynki (których, przypominam, jeszcze nie mam) czują chłód, a dolne ciepło. A kubeczki smakowe wariują...
Poszliśmy dalej wzdłuż linii brzegowej od jednego mostu ( Bay bridge) do drugiego ( Golden Gate) i napawaliśmy się atmosferą miasta. Ono jest inne niż NY. Tu jest trochę wolniej, jaśniej i mam wrażenie spokojniej. Krzemowa dolina, która jest 40 minut drogi od centrum, ściąga do SF ciekawych ludzi, którzy cenią sobie komfort życia, tempo pracy i spokój życia. Taki trochę luzacki hedonizm. I to się przekłada na wszystkich, to widać podczas lunchu na mieście, podczas którego, odmiennie od tego jak to się dzieje w NY, nikt się nie spieszy, słońce opala czoła jedzących przy stolikach biznesmenów, panie piją koktajle owocowe i jest lato.
Szliśmy dalej mijając tych szczęśliwych ludzi aż rodzice zrobili się głodni. Ja głodny nie byłem, bo mama dbając o mnie co i raz podstawiała bufecik z mleczkiem a ponieważ głodnieję szybko, rzucam się na ten naturalny pokarm jak rekin ludojad, sądząc, że zaraz potem przyjdzie kolej na jakąś fajną zupę, albo nawet kanapkę. I oczywiście się mylę, ale trudno. Przynajmniej głodny nie chodzę. Znaczy się, nie jeżdżę.
Małych bistro w stylu francuskim w San Francisco jest pełno, więc szybko znaleźliśmy miejsce, w którym podawano bardzo popularną, nie tylko nad oceanem, zupę Clam Chowder. To taki gęsty krem gotowany na małżach, z ziemniakami i dużą ilością śmietany. Smak jest na tyle delikatny, że nawet zdeklarowani przeciwnicy wywarów z omułków i innych głowonogów dają się zwieść i najpierw delikatnie próbują, a potem już pełną, że się tak wyrażę, gębą jedzą tę polewkę jakby ktoś miał im ją za chwilę wyjeść. Mama też się przekonała, ale dla oznaczenia swojego kulinarnego JA, zamówiła jednakowoż zupę z pomidorów.
Chodzenie po nabrzeżu to pestka w porównaniu do wędrówek przez centrum. Wszystko to za sprawą stromizn, jakie panują w okolicach. Oczywiście mógłbym powiedzieć, że jadącym w wózkach jest to w gruncie rzeczy obojętne, czy jest płasko czy stromo, ale widząc tatę pchającego mój pojazd, przydeptującego sobie język własnymi stopami i niemogącego wskrzesić z siebie ani słowa po 2 przecznicach jakoś tak mi się przykro zrobiło i uznałem, z całą stanowczością i wiarą w to, że moje intencje są czyste, iż tacie jest ciężko. Usiadłem więc wygodnie i przestałem na niego patrzeć. Moje dziecięce oczka nie potrafią znieść widoku kogoś w tak fatalnym stanie.
Szyldy sklepów tym razem były bardziej wielkomiejskie. Bo i Gap się trafił, i Abercrombie, i Paul Smith i nawet Camper. Ulica Market, bo o niej teraz mówię jest skarbnicą marek i to nie tylko amerykańskich, ale w ogóle wszelakich.
Do miasta nie pojechaliśmy samochodem, bo tata uznał, że nie będzie gdzie zaparkować, a poza tym jak zostawimy auto w jednym miejscu to trzeba będzie po nie wrócić. A tak mogliśmy sobie powędrować trochę gdzie nas oczy poniosły, trochę się zgubić w centrum a potem odnaleźć kierunek właściwy, napotkać ludzi, których nie spotkalibyśmy w naszym samochodzie (np 82 letniego byłego tancerza baletowego, który wiedział gdzie leży Polska, do dziś uczył młodych chłopców machać nóżkami i był niezwykle żywotnym człowiekiem), albo Panią, która siedziała przed nami na ławce w parku mając zamknięte oczy, skierowane w słońce płakała łzami wielkości grochu.
Bardzo lubię obserwować ludzi. Mogę to robić bezkarnie, bo ufność dziecka wyrażona właśnie patrzeniem na drugą osobę jest chyba na całym świecie, w każdej kulturze, postrzegana niezmiernie pozytywnie i przeważnie taki zabieg kończy się uśmiechem ze strony dorosłego skierowanym do mnie. Wzrok dziecka nie ma wstydu, nie boi się oceny i jest czysty. Dlatego obserwuję ludzi, ze specyficznej dla siebie perspektywy - czyli z dołu, i myślę co w nich się dzieje, że mają takie a nie inne miny. Kiedy czuję, że coś kogoś gnębi, męczy i człowiek zawija się we własne myśli, wysyłam mu bardzo soczysty uśmiech, połączony z lekkim pomrukiem (brzmiącym jak "ghyyy") i wtedy, choć na chwilę człowiek zapomina o swoich troskach i zwraca 100% uwagi na mnie. Gdyby zrobił to tata, choć wiem, że w dobrej wierze, ludzie potraktowali by go jak pensjonariusza z Tworek na zwolnieniu warunkowym, a mnie to nie tyle uchodzi na sucho, ale jeszcze ma efekt. Do pewnego momentu będę mógł tak robić, ale przyjdzie taki czas, że sam zacznę się wstydzić. To będzie moment początku końca takiego beztroskiego dzieciństwa. Ale póki co, wysyłam dziennie około 10 uśmiechów do obcych. Takie małe hobby.

Wracając jeszcze na chwilę do parkowania samochodu. To jest temat, który dla Polaka jest tak abstrakcyjny jak dla Moneta abstrakcyjna byłaby twórczość Piccasa. Na wszystkich ulicach napisane jest, że parkowanie nie jest dozwolone (co oczywiście było by naszych rodaków wstępem do rozmyślań nad wyjątkami od reguły i sytuacjami specjalnymi (jak zakup paczki Sportów), które by uprawomocniły ponad godzinny parking w tym miejscu) oraz mały podpis, że niedozwolone, owszem, ale w każdy na przykład czwartek od 8-10 rano. Wtedy Polak pomyślałby, co zrobić, żeby jednak zabrać samochód 8:07, a potem móc go jeszcze odstawić zaraz przed 10:00. Policja jednak wlepia mandaty bardzo nieliberalnie i może się okazać że nie będzie to czwartek, nie będzie to między 8 a 10, a samochód stanie kantem na zejściu dla niepełnosprawnym i już mandacik gotowy. Albo holowanko. Dlatego też poparłem tatę w pomyśle pojechania do centrum tramwajem.
Mosty w San Franciszku to poza Alcatraz, najbardziej znany element krajobrazu. Golden gate, który akurat wtedy kiedy chcieliśmy go zobaczyć nakrył się kołderką z chmur jest krótszy niż Bay Bridge, za to jest ładniejszy, malowany co roku przez tę samą rodzinę od dziesiątek lat i robi wrażenie strażnika miasta od strony północnego wschodu. Bardzo chcieliśmy go zobaczyć w całości z bliska, ale tego właśnie dnia chmury zdecydowały, że nie odpuszczą. Dlatego wszystko wyglądało, jakby ktoś wbił w torebkę foliową z mlekiem jakąś stalową, prostą w budowie konstrukcję. Kolor widoczny z takiego bliska na elementach mostu sprawiał wrażenie zbyt ciemnego, ale kiedy jego część zobaczyliśmy w pełnym słońcu zrozumieliśmy czemu nazwany został Golden Gate.
Mógłbym mieszkać w San Francisco. Spokojnie, w miarę cicho i fantastyczne jedzenie - to wszystko czego będzie mi trzeba, jak już będę starszym chłopakiem.

2 komentarze:

  1. Loluś, ależ Ty dużo już rozumiesz z życia!dzięki za przypomnienie, wszak i od dzieci można się uczyć:):)Rozdawaj uśmiechy, są nam dorosłym bardzo potrzebne, kocham Cię całym sercem !!!!!!!!!!!!!!, babciula

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaraz ruszam do googl maps, zaintrygowały mnie te Wasze rodzinkowe wojaże!!!!dzięki za bloga, miłe niedzielne z Wami spędzanie czasu:), do zobaczenia :)

    OdpowiedzUsuń