Zdarzyło się mi napisać kolejny artykuł do znajomego portalu dziecisawazne.pl
oto jego kopia i link tamże.
http://dziecisawazne.pl/daleka-podroz-z-dwulatkiem/
Podróżowanie z dzieckiem jest fantastyczne. Przekonaliśmy się
o tym podczas ponad trzytygodniowego, prawie zupełnie niezaplanowanego
wyjazdu do Azji z naszym niemalże dwuletnim Karolem. Myśleliśmy, że
podczas podróży to my go czegoś nauczymy. Jak się okazało, było zupełnie
na odwrót.
Z dwulatkiem pod pachą
Wyjazdy z dzieckiem to nic nadzwyczajnego, pod warunkiem że nie chce
się kopiować swoich przed-macierzyńskich zachowań i nie zabiera się go
na nie do końca zaplanowaną wycieczkę, podszytą nawykami
backpackingowymi (nurt backpackerski to odłam podróżników, którzy jadą
„w ciemno”, nie rezerwują hoteli przez Internet na miesiąc przed
wylotem, pakują plecak maksymalnie do 10 kg na osobę, a w rękach, niczym
Biblię, trzymają bezobrazkowy przewodnik pewnej australijskiej firmy)
od momentu wylotu, aż po sam powrót. W takiej konfiguracji wydarza się
bardzo wiele. Na taką konfigurację zdecydowaliśmy się wyruszając z
naszym malcem na podbój Malezji i Indonezji.
Jak zwykle nie zaplanowaliśmy noclegów, ani nawet trasy, jak zwykle wzięliśmy tylko garść gotówki, paszporty, minimum ubrań swoich i taką ilość ubrań Karola, żeby nie robić prania codziennie, i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą – z dwulatkiem pod pachą.
Jak zwykle nie zaplanowaliśmy noclegów, ani nawet trasy, jak zwykle wzięliśmy tylko garść gotówki, paszporty, minimum ubrań swoich i taką ilość ubrań Karola, żeby nie robić prania codziennie, i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą – z dwulatkiem pod pachą.
Przed urodzinami Karola podróżowaliśmy mnóstwo razy w bardzo odległe
miejsca i niezmiernie wiele radości sprawiało nam bycie ze sobą oraz
dzielenie się na gorąco tym, co widzimy, co przeżywamy i czego
doznajemy. Docieraliśmy się jako para, potem jako mąż i żona, dobrze nam
było z tym, że takie długie i czasem męczące fizycznie wyjazdy spajały
nas i udowadniały, że w sytuacjach wyjątkowych możemy na sobie polegać.
Mieliśmy nadzieję, że trzeci uczestnik nie zmieni tego zbytnio. Okazało
się jednak, że zmienił. Na szczęście na lepsze.
Wynieśliśmy z tej wycieczki kilka nauk. Wszystkie okazały się pozytywne i wszystkie zaskoczyły nas i w pewnym sensie poprawiły zrozumienie naszego dziecka.
Wynieśliśmy z tej wycieczki kilka nauk. Wszystkie okazały się pozytywne i wszystkie zaskoczyły nas i w pewnym sensie poprawiły zrozumienie naszego dziecka.
Lekcja pierwsza
Na takiego typu wyjazdach z dzieckiem trzeba brać pod uwagę jego potrzeby.
Dla dobra grupy. Dwulatek, mimo iż jeszcze słabo (z racji mizernego
wykorzystania zasobu słów oraz narządu mowy) eksplikuje swoje potrzeby,
ma je i, chcąc nie chcąc, należy rytm wycieczki dostosowywać do tego, co
malec może znieść i czego w danym momencie pragnie. Wakacje to dla
niego zabawa, a zwiedzanie Chinatown przez pół dnia może wydać się
fascynujące, pod warunkiem że: a) nie ma się 2 lat i b) nie chce się
właśnie iść na plac zabaw. Musieliśmy o tym pamiętać.
Lekcja druga
Dwulatek może się zgubić, bo bardzo szybko biega. Mieliśmy
w pewnym momencie taki niecny plan, żeby henną napisać Karolowi na
dłoniach awaryjny numer telefonu jednego z nas, w razie jakby udało mu
się zbiec spod naszej kurateli. Potem zmieniliśmy podejście do
pilnowania Karola i za każdym razem kiedy nie był przytroczony do wózka
(tak, wózek typu parasolka wiele razy uratował nam życie), jedno z nas
ogłaszało, że wachta jest jego i że patrzy na młodzieńca nieustająco.
Lekcja trzecia
Dwulatek fascynuje się smakami nie mniej niż jego rodzice. Zauważyliśmy,
że Karol świetnie radzi sobie z lokalnym potrawami, co było o tyle
praktyczne, że nie musieliśmy zamawiać mu osobnego menu. Poza tym ten
mały człowiek miał bardzo jasno określony gust kulinarny, na szczęście
pasujący idealnie do tego, co serwowano w Singapurze, Malezji czy na
Bali. Kuchnia ta, choć zapewne spłycam zagadnienie, opiera się na
hinduskiej, bardzo aromatycznej i gęstej mieszaninie jogurtu i ziół ze
stajni garam masala, chińskiej, szybko usmażonej w woku zieleninie
zroszonej sosem sojowym i kluskami ryżowymi oraz malezyjskiej ostrej
zupie rybnej, której składniki, gdy zobaczy się je przed ugotowaniem,
nie zapowiadają absolutnie uczty podniebienia, jakiej doznaje jedzący po
podaniu całej potrawy w misce. To oczywiście nie wszystko. To tylko
urywek tego, czym potrafi upoić ta szerokość geograficzna. Na szczęście
Karol polubił ostrość przypraw, słoność sosów i lekkość ryżowych klusek,
a perspektywa takiego posiłku była jednym z najefektywniej działających
argumentów podczas prowadzonych po drodze dyskusji. Na szczęście także
rejony, jakie udało nam się odwiedzić, są w miarę higieniczne, więc ani
my, ani dziecko nie cierpieliśmy z powodu zbytniej niefrasobliwości w
doborze barów, w których się stołowaliśmy.
Lekcja czwarta
W Azji, zwłaszcza w miejscach rzadko odwiedzanych przez turystów, białe dziecko stanowi wyjątkowe wydarzenie. Północ
Malezji (Kotha Baru) to miasto, gdzie zajeżdżają nieliczni. W takich
miejscach białe dzieci (a nasz Karol do tego wszystkiego jest jeszcze
blondynem) pojawiają się na tyle rzadko, że wzbudzają ogólne poruszenie.
I sympatię. Bo Azjaci w ogóle lubią dzieci. Ilość ciastek, owoców,
batoników, które Karol dostał, była na tyle duża, że przyznaję, iż
ciężko mi było to zliczyć. Ilość uśmiechów i dotknięć, jakimi został
obdarowany nasz syn, była jeszcze większa. Nie liczyłem także zdjęć
wykonanych komórkami, na których Karol sam, lub z właścicielem danego
aparatu, pozował uśmiechając się nieswojo, a następnie… uciekał, gdzie
pieprz rośnie.
Lekcja piąta. Bardzo ważna
Karol cieszył się podczas wyjazdu prostymi rzeczami. Nieświadomie nauczył nas tego. Jako
dorośli coraz mniej zwracamy uwagę na to, co jest najprostsze i
najniezwyklej zwykłe. Któregoś dnia nasz syn wyszedł z małego i
podziurawionego zębem czasu drewnianego domku na plaży, stanął na
tarasie, popatrzył na zachodzące, ale jeszcze cały czas dość intensywnie
operujące słońce, wyciągnął doń rękę i powiedział „tata, ciepło”.
Innego dnia, gdy kopaliśmy w piasku na plaży zamek (który co prawda
przypominał bardziej wydmę z racji na płaskość i brak wieżyczek),
temperatura otoczenia rozpieszczała nas swoimi wakacyjnymi trzydziestoma
stopniami, Karol wsadził rękę w świeżo wygrzebaną przeze mnie dziurę w
piasku i kiedy podeszła ona wodą, spojrzał na mnie z błogim uśmiechem i
powiedział „tata, zimno”.
Te dwa zdarzenia to tylko mały przykład tego, jak Karol
zachwycał się prostymi rzeczami, takimi jak ciepło promieni słonecznych,
chłód wody na plaży, cień drzewa, obłędny smak jogurtu z mango czy szum
morza w nocy, kiedy je tylko słychać, a już nie widać. Kiedy
tak patrzyłem na niego, jak odbiera na najprostszą modłę piękno i
zwykłość tego, co nas otacza, zrozumiałem, że dzieje się to po to,
żebyśmy z moją żoną zobaczyli jak bardzo nie warto gasić w sobie dziecka
i jak wiele traci się pozwoliwszy sobie na dorosłość tak hermetyczną,
że promienie słońca to tylko UVA, chłód wody to przeziębienie, a sok ze
świeżych owoców to brudna szklanka i nifuroksazyd. Karol chciał nam
powiedzieć, że w cząstce, choć w maleńkim kawałku, dzieckiem trzeba być
przez całe życie. Żeby nie umknęły nam takie podstawowe, a jednak
genialne elementy otaczającej nas rzeczywistości. O tym nam przypomniał.
Tego ponownie nauczył.
Lekcja szósta
Nic tak nie zbliża jak bycie ze sobą 24 godziny na dobę. W
domu mamy dla siebie maksymalnie 5 godzin dziennie. Bo praca, bo
zakupy, bo codzienność. Na wakacjach byliśmy zdani na siebie przez cały
czas. Były lepsze i gorsze chwile, była podróż przez 13 godzin w jednym
samolocie, był płacz i śmiech, sen i szaleństwa. Cała rodzina non stop
ze sobą. W pełni. Zobaczyliśmy, jak nasz syn się zmienia. Jak zaczyna
mówić, bo właśnie na ten okres przypadł u Karola wysyp słów. Może
właśnie dlatego, że wszystko działo się tak raptownie, że dni
przelatywały jak w kalejdoskopie i jednak wyjęty został ze swojej strefy
komfortu domowego, to właśnie tak szybko przez te trzy tygodnie się
rozwijał? A może po prostu mieliśmy w końcu czas na to, aby patrzeć na
niego bez przerwy i bardziej uważnie? Nie wiem tego, ale wiem, że gdybym
nie był wtedy przy nim cały czas, miałbym wrażenie, że straciłem ważny
etap w jego życiu.
Nasza podróż trwała ponad trzy tygodnie. Zwiedziliśmy
Singapur, północną i środkową Malezję, oraz jedną z wysp należącą do
Indonezji – Bali. Przejechaliśmy ponad dwa tysiące kilometrów
autobusami, busikami i samochodami, sześciokrotnie lecieliśmy samolotem.
Mieszkaliśmy w motelach i hotelikach o lokalnym standardzie, za to
inwestowaliśmy w atrakcje, które przynosiły nam i Karolowi dużo emocji
(zoo w Singapurze, podróż łodzią na Perhentian Islands, największy plac
zabaw z basenem w Kuala Lumpur). Dziś wiemy, że tę samą trasę
zrobilibyśmy z powodzeniem bez Niego, ale jesteśmy pewni, że wcale nie
chcielibyśmy jej robić tylko we dwójkę.
Nasz syn niewiele będzie pamiętał z tej podróży, bo w końcu miał
dopiero dwa lata, ale wierzę głęboko, że gdzieś w podświadomości
pozostaną w nim te momenty, kiedy wszyscy śmialiśmy się do łez, kiedy
zasypialiśmy wsłuchani w odgłos falującego morza czy jedliśmy te same
kluski z sosem słodko kwaśnym. Na pewno w nas pozostanie takie
poczucie, że mimo iż trzeba włożyć w to wiele wysiłku, dalekie podróże i
odkrywanie świata bez dziecka są niepełne. Jesteśmy dowodem na
to, iż warto zadać sobie trud zabrania ze sobą małego człowieka w
nieznane, bo tak wiele można się wtedy o świecie, ale głównie o sobie,
nauczyć. Karol udowodnił nam to pokazując, co przeoczylibyśmy, gdyby nie
jego obecność. Dzięki, Karol.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz