wtorek, 30 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - LAS VEGAS
Mówiłem o najbardziej kiczowatym mieście na świecie - Las Vegas. Dojechaliśmy tam pod wieczór, kiedy ja w sumie zadowolony z dnia uznałem, że dam moim rodzicom tej nocy wychodne i będą mogli zwiedził Vegas nocą. O 20:00 przygotowałem się do snu, dając znać, że jak teraz zasnę to obudzę się dopiero rano. Oczywiście ten trick miał na celu oszukanie rodziców i zmuszenie ich do zabrania mnie ze sobą. Bo tak, chłodna kalkulacja podpowiedziała mi, iż płakanie i marudzenie może zatrzymać ich w hotelu całkowicie, a jeżeli będę potulny to ułożą mnie w wózku, przykryją ciepło i zabiorą ze sobą. Nie tak jak w NY, gdzie poszli sami na musical i zostawili mnie w domu.
Stało się tak jak planowałem. Mama nałożyła moje buciki, tata mi założył polarek, położyli mnie wózeczku i po cichu udaliśmy się na miasto. Słyszałem, jak mówili, że udało im się mnie oszukać, że tak szybko zasnąłem etc. Ble, ble, ble. Jacy oni są tragicznie naiwni. Ja sobie jadę w wózku - oni muszą iść, mnie jest ciepło - oni trochę marzną od wiatru, na mnie nikt nie zwraca uwagi, oni są widoczni w całej okazałości. I w ten sposób odwiedziłem Las Vegas. Pewnych rzeczy nie zrozumiałem z tej wycieczki, ale wydaje mi się że logika nie była głównym motywem pomysłu zbudowania tego miasta. Tym motywem były pieniądze. Stąd pierwszym punktem widokowym było kasyno. Kasyno ulokowane w hotelu, który wyglądał jak zamek ze Shreka.
W środku tego, jak i z resztą każdego hotelu, do którego zajrzeliśmy znajdowały się tysiące jednorękich bandytów, setki stołów do gry w pokera czy inne oczko a widok ludzi podłączonych sznurkiem do karty płatniczej, wsadzonej do automatu do gier, przywodził na myśl pępowinę, dzięki której zachowane są funkcje życiowe. To mogę powiedzieć autorytatywnie - niedawno jeszcze sam byłem tak przyłączony, aż do momentu, kiedy tata, jednym trafnym cięciem nie odłączył mnie od mamy. Tak czy owak, ludzie wyglądali jakby czerpali życiodajne soki z tych maszyn, a ich obłędny czasem wzrok wskazywał na to, że istnieje prawdopodobnie poza cielesna jakaś nić porozumienia mentalnego pomiędzy człowiekiem a maszyną.
Druga grupa ludzi, jaką widziałem w kasynach to imprezowicze/podrywacze. Wszystkie wieczory kawalerskie i panieńskie, spotkania znajomych, randki itp. I przyznam, że to bardzo ciekawe miejsce na takie imprezy bo dużo nie trzeba się nachodzić. Do niektórych kasyn prowadzą nawet schody ruchome z ulicy. Jak już delikwent jest nie w stanie, to może się na takich schodach położyć i obudzić przy recepcji.
Wielkie przestrzenie, ogromne sale z grami, wolno tam palić i to mi się nie podobało. Podobało mi się za to, że całe miasto jest przystosowane dla dzieci w wózkach. Wszędzie windy, wszędzie podjazdy i taki luksus, że leżało mi się jak w lektyce.
Ulice świecą neonami, budowle są kosmiczne i przesadzone pod każdym względem. Fakt, że większość Amerykanów marzy o podróży do Paryża, czy do Egiptu spowodował, iż na jednej z ulic stoi wieża Eiffla, na innej piramida, a lokalny patriotyzm był zapewne motywem wybudowania kopii Manhattanu ze Statuą Wolności przed budynkami. Jest też Wenecja i prawdziwe gondole, pałac Cezara, choć to nie żadna kopia, tylko improwizacja na temat, jest wielki rollercoaster przy skrzyżowaniu dwóch ulic w centrum miasta ( jak będę większy, będę lubił takie rzeczy), wielkie fontanny na następnej przecznicy i sklepy wszystkich największych paryskich i londyńskich marek. Nazwał bym to Bazarem Mini Europa + lokalne rozwiązania. Zabrakło wielkiego kanionu, ale on jest o godzinę lotu helikopterem z lotniska niedaleko naszego hotelu, więc projektanci odpuścili temat. Mówią, że NY to miasto, które nigdy nie zasypia. Jak w takim razie nazwać Vegas? Może miasto, które cierpi na chroniczną bezsenność?
Wróciliśmy do domu i spokojnie mogłem zasnąć przełożony do swojego łóżka. Dziś widziałem kicz, który został wyniesiony do rangi kultu. W sumie to sztuka. I za to, wam bracia Amerykanie - szacun.
niedziela, 28 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - ŻYCIE W PHOENIX
Ciocia Agnieszka, którą tata zna ze studiów, zadzwoniła do taty jeszcze jak byliśmy na lotnisku w Phoenix. Właśnie odbieraliśmy samochód z wypożyczalni kiedy skończyli rozmowę i tata powiedział, że będziemy mieli bardzo ładny hotel, rekomendowany przez ciocię Agnieszkę. Bardzo się ucieszyłem, a szczególnie z tego, że w tym hotelu miał być basen, a ja bardzo lubię baseny. Mama niedawno zabrała mnie pierwszy raz na pływalnię w Warszawie i od tego czasu jestem wielkim fanem chlapania się. Z resztą jestem przyzwyczajony do siedzenia w wodzie dzięki temu, że rodzice kąpią mnie w kuble a nie w wanience, co powoduje, że nie boję się zanurzenia do szyi. Więc informacja o tym, że w hotelu jest podgrzewany basen bardzo mnie ucieszyła.
Mimo tego, iż wylądowaliśmy na lotnisku około 22:00 lokalnego czasu, temperatura była zupełnie inna niż w NY. Cieplutko, sympatycznie i niewilgotno. I nie pachniało nijak brzydko. Bałem się, że gorąco, którego tak naprawdę nie znam jeszcze, przygniecie mnie do ziemi i będę płakać. Ale okazało się, że wieczorna temperatura Phoenix jest bardzo przyjemna. Dostaliśmy w wypożyczalni czarny samochód, który pomieścił mój wózek i to właściwie tyle, co mogło mnie interesować w tym aucie. Jeszcze za mały jestem, żeby się fascynować markami, silnikami etc. To przyjdzie z czasem. Ciocia Agnieszka czekała na nas w hotelu, mimo iż tata pomylił drogi i zamiast 20 minut jechaliśmy na miejsce 50. Ale za to obejrzeliśmy miasto nocą. Od strony północnej to właściwie nic więcej tylko centra handlowe, sklepy a potem hotele i tzw ośrodki wypoczynkowe.
Nasz nazywał się Cotton Woods i był niedaleko centrum miasta. Rodzice, kiedy w końcu dojechali do niego, odpakowali mnie z za ciepłych ciuchów i rozpoczęła się impreza. Bo ja się wyspałem w samolocie, potem ciepło mnie rozmiękczyło i byłem gotowy na jakieś jedzonko a potem skakanie. A może nawet basen?
Niestety rodzice byli trochę zmęczeni i około 2 w nocy zmusili mnie do spania. Uznałem, że skoro ciocia Aga poszła, a tata zaczął już chrapać to czas na spanie. Rano się zacznie prawdziwy Meksyk.
Obudziłem ich o 6:00, bo ile można spać. Byłem delikatny, uznałem, że krzyczenie jest prymitywne i już wyrosłem z takich zabiegów. Wprowadziłem dodatkowe bodźce, czyli dotyk. Po twarzy, delikatnie ale długo. Tata nie wyrobił po 3 minutach, mama trochę dłużej, ale niezbyt. Wstali, wymyli mnie, siebie i wyszliśmy na śniadanko.
Tak chyba właśnie powinny wyglądać wakacje. Domek nad basenem, trawka przycięta na 2 cm, króliki kicające obok domku, 25 stopni o poranku, pojedyncze chmurki na niebie, powolny spacer do samochodu, w którym klimatyzacja schładza powietrze w minutę, jeżeli jest taka potrzeba, poranna kawa z croisantem w kawiarni ze stolikami na zewnątrz i słoneczko, które zagląda ciekawie we wszystkie zakamarki swoimi jasnymi promykami. Tak właśnie to wszystko wyglądało. Kiedy jechaliśmy na śniadanie mijaliśmy budynek za budynkiem, równo ustawione między jedną ulicą a drugą. Takie to wszystko porządne i ładne. I wszędzie hotele i palmy. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Phoenix to miasto, które żyje dzięki temu, że pogoda pozwala na wyrwanie się z zimnego NY, albo Chicago i zafundowanie sobie kawałka gorącego lata w środku zimy nawet. A w kwietniu temperatura w dzień jest wyższa niż 30 stopni. Do tego wszystkiego jest sucho co sprawia, że jest to ciepło przyjemne a nie przypomina sauny czy łaźni parowej jak to się zdarza w innych partiach Stanów. Jest tam bardzo dużo hoteli, restauracji i sklepów. Trochę badziewnych, ale ponieważ większość gości hotelowych to osoby starsze i bogatsze, w większości wypadków te butiki odpowiadają ich potrzebom. Nie zmienia to faktu, że jest to miasto miłe, ciepłe i przyjazne.
Wszelkie przewodniki mówią, że o ile nie mamy innych zamiarów tylko leżenie nad basenem, to Phoenix nie jest dobrą destynacją, bo tam właściwie nic nie ma. A ja z rodzicami chciałem udowodnić, że to nie prawda i razem z ciocią wyruszyliśmy na wycieczkę do Ghost Town, czyli miasta, w którym kiedyś mieszkali kowboje a teraz jest muzeum i jedną wielką restauracją. Około godziny jazdy z miasta, a dotarliśmy w końcu do tego miejsca i muszę przyznać, że owszem jest trochę komercyjne, ale ponieważ nagrywano w nim wiele westernów (nawet z Johnem Waynem) to nabrało ono mocy, bo jeśli grało w filmie, to warto jest zobaczyć. Był tam nawet Elvis i grał w jednym filmie (jest w mieście kapliczka z jego postacią a nawet próbką piasku, po której chodził podczas nagrywania filmu). I rosną tam takie wielkie kaktusy. Wielkości drzew. Strasznie mi się one podobały, choć tata powiedział, że wolałby, abym ich nie dotykał, bo wbiją mi się w paluszki. Gdybym tylko sięgnął jednego pokazałbym tacie, jak bardzo się myli. A tak to tylko zrobiliśmy sobie zdjęcie w tle z kaktusem a potem zemściłem się na tacie wyrywając mu z głowy trochę włosów. To za tego kaktusa.
Spanie w takich warunkach jest utrudnione, bo cały czas się pocę. Poza tym słoneczko opala mi nóżki, które wystają z wózka, ale ponieważ moi rodzice tak bardzo dbają o to, żeby mi było dobrze, to nie robię z tego powodu dużo krzyku. Dbają o mnie, mówią do mnie cały czas, śmieją się do mnie i noszą z jednego miejsca na drugie. Pewnie, że wolałbym przez cały dzień leżeć w jednym miejscu, obok basenu, mieć taki wieeeelki zapas mleka i tysiąc zabawek obok, ale wiem, że to ich wakacje, zabrali mnie ze sobą, więc jestem tak grzeczny jak tylko potrafię.
Na przykład, kiedy byliśmy w mieście duchów i poszliśmy do miejsca gdzie pan miał wielką kolekcję węży, skorpionów i pająków, byłem cicho i nawet nie stłukłem żadnego terrarium. Kiedy poszliśmy do sklepu z pamiątkami i mama zakładała mi na głowę różne kapelusze, nie tylko nie płakałem, ale dodatkowo nie ulałem na piękne, kowbojskie nakrycia głowy, choć bardzo chciałem. W restauracji, w której krzesełko dla dzieci nie było myte od czasów Billego Kida (przykleiły mi się rączki do oparć!) zwyczajnie usiadłem i czekałem na frytki. Nie dostałem ich i wtedy dopiero zacząłem płakać, ale gdybym tylko je mógł zjeść, wszystko byłoby naprawdę ok. Wycieczkę jednak uznaję za udaną, widoki były fantastyczne, wieczorem kiedy zajechaliśmy do hotelu, poszliśmy jeszcze nad basen, ale nie pływaliśmy, tylko siedzieliśmy i gadaliśmy do wszystkim. To znaczy mama, tata i ciocia gadali, a ja układałem się do snu, zaraz po tym jak usłyszałem, że następnego dnia o 8:00 jesteśmy umówieni na kąpanie.
Mimo tego, iż wylądowaliśmy na lotnisku około 22:00 lokalnego czasu, temperatura była zupełnie inna niż w NY. Cieplutko, sympatycznie i niewilgotno. I nie pachniało nijak brzydko. Bałem się, że gorąco, którego tak naprawdę nie znam jeszcze, przygniecie mnie do ziemi i będę płakać. Ale okazało się, że wieczorna temperatura Phoenix jest bardzo przyjemna. Dostaliśmy w wypożyczalni czarny samochód, który pomieścił mój wózek i to właściwie tyle, co mogło mnie interesować w tym aucie. Jeszcze za mały jestem, żeby się fascynować markami, silnikami etc. To przyjdzie z czasem. Ciocia Agnieszka czekała na nas w hotelu, mimo iż tata pomylił drogi i zamiast 20 minut jechaliśmy na miejsce 50. Ale za to obejrzeliśmy miasto nocą. Od strony północnej to właściwie nic więcej tylko centra handlowe, sklepy a potem hotele i tzw ośrodki wypoczynkowe.
Nasz nazywał się Cotton Woods i był niedaleko centrum miasta. Rodzice, kiedy w końcu dojechali do niego, odpakowali mnie z za ciepłych ciuchów i rozpoczęła się impreza. Bo ja się wyspałem w samolocie, potem ciepło mnie rozmiękczyło i byłem gotowy na jakieś jedzonko a potem skakanie. A może nawet basen?
Niestety rodzice byli trochę zmęczeni i około 2 w nocy zmusili mnie do spania. Uznałem, że skoro ciocia Aga poszła, a tata zaczął już chrapać to czas na spanie. Rano się zacznie prawdziwy Meksyk.
Obudziłem ich o 6:00, bo ile można spać. Byłem delikatny, uznałem, że krzyczenie jest prymitywne i już wyrosłem z takich zabiegów. Wprowadziłem dodatkowe bodźce, czyli dotyk. Po twarzy, delikatnie ale długo. Tata nie wyrobił po 3 minutach, mama trochę dłużej, ale niezbyt. Wstali, wymyli mnie, siebie i wyszliśmy na śniadanko.
Tak chyba właśnie powinny wyglądać wakacje. Domek nad basenem, trawka przycięta na 2 cm, króliki kicające obok domku, 25 stopni o poranku, pojedyncze chmurki na niebie, powolny spacer do samochodu, w którym klimatyzacja schładza powietrze w minutę, jeżeli jest taka potrzeba, poranna kawa z croisantem w kawiarni ze stolikami na zewnątrz i słoneczko, które zagląda ciekawie we wszystkie zakamarki swoimi jasnymi promykami. Tak właśnie to wszystko wyglądało. Kiedy jechaliśmy na śniadanie mijaliśmy budynek za budynkiem, równo ustawione między jedną ulicą a drugą. Takie to wszystko porządne i ładne. I wszędzie hotele i palmy. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Phoenix to miasto, które żyje dzięki temu, że pogoda pozwala na wyrwanie się z zimnego NY, albo Chicago i zafundowanie sobie kawałka gorącego lata w środku zimy nawet. A w kwietniu temperatura w dzień jest wyższa niż 30 stopni. Do tego wszystkiego jest sucho co sprawia, że jest to ciepło przyjemne a nie przypomina sauny czy łaźni parowej jak to się zdarza w innych partiach Stanów. Jest tam bardzo dużo hoteli, restauracji i sklepów. Trochę badziewnych, ale ponieważ większość gości hotelowych to osoby starsze i bogatsze, w większości wypadków te butiki odpowiadają ich potrzebom. Nie zmienia to faktu, że jest to miasto miłe, ciepłe i przyjazne.
Wszelkie przewodniki mówią, że o ile nie mamy innych zamiarów tylko leżenie nad basenem, to Phoenix nie jest dobrą destynacją, bo tam właściwie nic nie ma. A ja z rodzicami chciałem udowodnić, że to nie prawda i razem z ciocią wyruszyliśmy na wycieczkę do Ghost Town, czyli miasta, w którym kiedyś mieszkali kowboje a teraz jest muzeum i jedną wielką restauracją. Około godziny jazdy z miasta, a dotarliśmy w końcu do tego miejsca i muszę przyznać, że owszem jest trochę komercyjne, ale ponieważ nagrywano w nim wiele westernów (nawet z Johnem Waynem) to nabrało ono mocy, bo jeśli grało w filmie, to warto jest zobaczyć. Był tam nawet Elvis i grał w jednym filmie (jest w mieście kapliczka z jego postacią a nawet próbką piasku, po której chodził podczas nagrywania filmu). I rosną tam takie wielkie kaktusy. Wielkości drzew. Strasznie mi się one podobały, choć tata powiedział, że wolałby, abym ich nie dotykał, bo wbiją mi się w paluszki. Gdybym tylko sięgnął jednego pokazałbym tacie, jak bardzo się myli. A tak to tylko zrobiliśmy sobie zdjęcie w tle z kaktusem a potem zemściłem się na tacie wyrywając mu z głowy trochę włosów. To za tego kaktusa.
Spanie w takich warunkach jest utrudnione, bo cały czas się pocę. Poza tym słoneczko opala mi nóżki, które wystają z wózka, ale ponieważ moi rodzice tak bardzo dbają o to, żeby mi było dobrze, to nie robię z tego powodu dużo krzyku. Dbają o mnie, mówią do mnie cały czas, śmieją się do mnie i noszą z jednego miejsca na drugie. Pewnie, że wolałbym przez cały dzień leżeć w jednym miejscu, obok basenu, mieć taki wieeeelki zapas mleka i tysiąc zabawek obok, ale wiem, że to ich wakacje, zabrali mnie ze sobą, więc jestem tak grzeczny jak tylko potrafię.
Na przykład, kiedy byliśmy w mieście duchów i poszliśmy do miejsca gdzie pan miał wielką kolekcję węży, skorpionów i pająków, byłem cicho i nawet nie stłukłem żadnego terrarium. Kiedy poszliśmy do sklepu z pamiątkami i mama zakładała mi na głowę różne kapelusze, nie tylko nie płakałem, ale dodatkowo nie ulałem na piękne, kowbojskie nakrycia głowy, choć bardzo chciałem. W restauracji, w której krzesełko dla dzieci nie było myte od czasów Billego Kida (przykleiły mi się rączki do oparć!) zwyczajnie usiadłem i czekałem na frytki. Nie dostałem ich i wtedy dopiero zacząłem płakać, ale gdybym tylko je mógł zjeść, wszystko byłoby naprawdę ok. Wycieczkę jednak uznaję za udaną, widoki były fantastyczne, wieczorem kiedy zajechaliśmy do hotelu, poszliśmy jeszcze nad basen, ale nie pływaliśmy, tylko siedzieliśmy i gadaliśmy do wszystkim. To znaczy mama, tata i ciocia gadali, a ja układałem się do snu, zaraz po tym jak usłyszałem, że następnego dnia o 8:00 jesteśmy umówieni na kąpanie.
czwartek, 25 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - DROGA DO WIELKIEGO KANIONU.
Rano był basen. Tak jak obiecali mi rodzice. Za to ich lubię - dotrzymują słowa. Chlapaliśmy się przez co najmniej godzinę najpierw w dużym, chłodniejszym basenie a potem odpocząłem w basenie malutkim, takim a la jacuzzi, gdzie woda miała ponad 30 stopni. Następnie szybki prysznic, w którym pomógł tata i godzinka na hamaku nieopodal domku. Tak, właśnie tak lubię rozpoczynać dzień.
Podróżowanie ze mną zmienia tempo przemieszczania się z punktu A do B. W NY właściwie nie byłem powodem opóźnień, ale muszę przyznać, że cały czas coś się działo, obserwowałem masę zmieniających się rzeczy, więć się nie nudziłem. A jazda samochodem jest specyficzna. Siedzi się na tylnym siedzeniu i patrzy przez tylne okno i jeżeli nie ma tam gór, to widzi się niebo. Niebo może być fascynujące, ale przez godzinę, może półtorej. Ale przez 4? Więc niestety musiałem dać do zrozumienia, że trzeba się mną zająć, że lubię towarzystwo i że nie mam już 3 miesięcy, kiedy przesypiałem całą drogę. Dlatego przeze mnie, przyznaję się bez bicia, nie dojechaliśmy do Wielkiego Kanionu tego dnia. Trochę marudziłem, trochę było mi za ciepło, trochę za bardzo wiało, trochę znudziła mi się żyrafka, którą mama przytroczyła do nosidełka i tak w ogóle to jestem w wieku, że potrzebuję dotyku rąk mamy lub taty kiedy nie śpię. Regularnie co 2 godziny wymuszałem zatrzymanie się na kawę/siku/rozprostowanie kości. Dlatego po drodze widzieliśmy zamek Montezumy, miasto Sedona, które słynie z tego, że otaczają ją fantastycznie czerwone góry, trochę przypominające Wielki Kanion, a potem zajechaliśmy do miasta Williams (choć mieliśmy wylądować we Flagstaf). Miasta, które żyje tylko z tego, że turyści gdzieś muszą spać przed wyprawą do Kanionu. Małe, z tysiącem hoteli i moteli a co najważniejsze na trasie 66, choć tata mówi, że według niego, to ta trasa biegnie gdzieś indziej. Zatrzymaliśmy się w moteliku, na którym nawet nie ma co poświęcać chwili, poszliśmy spać, a od rana ruszamy do Grand Canyon Village, gdzie będziemy mogli na własne oczy zobaczyć jeden z cudów natury.
Podróżowanie ze mną zmienia tempo przemieszczania się z punktu A do B. W NY właściwie nie byłem powodem opóźnień, ale muszę przyznać, że cały czas coś się działo, obserwowałem masę zmieniających się rzeczy, więć się nie nudziłem. A jazda samochodem jest specyficzna. Siedzi się na tylnym siedzeniu i patrzy przez tylne okno i jeżeli nie ma tam gór, to widzi się niebo. Niebo może być fascynujące, ale przez godzinę, może półtorej. Ale przez 4? Więc niestety musiałem dać do zrozumienia, że trzeba się mną zająć, że lubię towarzystwo i że nie mam już 3 miesięcy, kiedy przesypiałem całą drogę. Dlatego przeze mnie, przyznaję się bez bicia, nie dojechaliśmy do Wielkiego Kanionu tego dnia. Trochę marudziłem, trochę było mi za ciepło, trochę za bardzo wiało, trochę znudziła mi się żyrafka, którą mama przytroczyła do nosidełka i tak w ogóle to jestem w wieku, że potrzebuję dotyku rąk mamy lub taty kiedy nie śpię. Regularnie co 2 godziny wymuszałem zatrzymanie się na kawę/siku/rozprostowanie kości. Dlatego po drodze widzieliśmy zamek Montezumy, miasto Sedona, które słynie z tego, że otaczają ją fantastycznie czerwone góry, trochę przypominające Wielki Kanion, a potem zajechaliśmy do miasta Williams (choć mieliśmy wylądować we Flagstaf). Miasta, które żyje tylko z tego, że turyści gdzieś muszą spać przed wyprawą do Kanionu. Małe, z tysiącem hoteli i moteli a co najważniejsze na trasie 66, choć tata mówi, że według niego, to ta trasa biegnie gdzieś indziej. Zatrzymaliśmy się w moteliku, na którym nawet nie ma co poświęcać chwili, poszliśmy spać, a od rana ruszamy do Grand Canyon Village, gdzie będziemy mogli na własne oczy zobaczyć jeden z cudów natury.
wtorek, 23 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - DALSZA CZĘŚĆ PODRÓŻY - PHOENIX.
Zaraz po śniadaniu Wielkanocnym zapakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy na lotnisko. Miałem przed sobą kolejny odcinek wycieczki, która i tak już była fascynująca, a miała być jeszcze bardziej. Ciocia Lidka i Wujek Andrzej byli smutni, że już musimy lecieć. Ja też byłem smutny trochę, bo ciocia jest bardzo fajna i ciągle się do mnie śmieje. W jej ustach nawet słowo "Paluszek" brzmi tak przyjemnie i radośnie. Przypadliśmy sobie do gustu od pierwszego wejrzenia, a kiedy mieliśmy swój wieczór (ten kiedy starzy poszli na Chicago, porzucając mnie za sobą) było nam tak fajnie, że utwierdziłem się przekonaniu, iż ludzie poza moimi rodzicami są super, potrafią mnie rozbawić, przewinąć i nawet nakarmić.
Ciocia była profesjonalna (pracowała z dziećmi, kiedy mieszkała w Polsce, więc wiedziała co robi) i zbliżyliśmy się do siebie. Była podobna do prababci w sposobie mówienia i używała podobnych słów. Czułem się jak i siebie w domu.
Teraz się musieliśmy pożegnać, ale nie na długo, więc nie rozpłakałem się. Wręcz przeciwnie, położyłem się radośnie na nosidełku i przespałem całą drogę na JFK. Okazała się długa i korkowata, bo jakieś roboty drogowe, jakieś malowanie pasów etc. W Wielkanoc, ja się pytam? Boga sercu nie macie?
Dojechaliśmy jednak na godzinę przed odlotem do miasteczka, które nazywa się lotniskiem, utknęliśmy w jeszcze jednym korku przed terminalem, ja się zastanawiałem czy zrobienie kupy przyspieszy czy spowolni bieg do bramki, gdzie się oddaje bagaże (w końcu biegunka bierze swoją nazwę od biegania), ale zanim się zdecydowałem tata użył mnie jako argumentu, że musimy oddać bagaże bez kolejki, i gdybym wtedy zapodał salwę, to cały jego misternie upleciony plany zamienił by się w gówno. Dosłownie (przepraszam ale bez wulgaryzmów ta scena nie miała by odpowiedniej dramaturgii). Odpuściłem więc mu i całemu terminalowi. Pan za ladą zapytał, czy mamy bilety. Mieliśmy, ale cyfrowo, więc zaczął on kręcić coś, ze trzeba wydrukować, wtedy tata pokazał mnie, a ja się głupawo uśmiechnąłem.
-Tatusiu, czy mam ulać? - zapytałem poprzez lekkie odbicie spod śledziony.
- on już jest bardzo zmęczony dzisiejszą podróżą - powiedział tata i dał do zrozumienia, że mam teraz się nie śmiać, tylko zrobić drgającą bródkę i szklane oczy.
- ok, ok - dał za wygraną człowiek mający władzę zabrania nam bagaży i wydrukował bileciki na pokład. Jeden zero dla nas.
Pobiegliśmy do kontroli osobistej, gdzie napotkaliśmy na dłuższą kolejkę niż do bagażu. Stary numer. Bródka, oczka, delikatnie jęczymy.... idzie pani w niebieskim kubraczku i tata mówi, że Phoenix, że dziecko, że późno... etc.
- Bardziej martwi mnie to, że jesteście spóźnieni, niż to że macie dziecko - odpowiedziała.
Stała się cisza. Cisza. To co powiedziała wyssało z mojej głowy cały szum terminala, cały rumor lotniska, huk startującego Boeinga 767, wszechdźwięk obracającej się wokół własnej osi ziemi... Odtwarzałem sobie w pamięci to zdanie w kompletnej ciszy, w tak ogromnym oburzeniu, że porównać to można do tego punktu w historii USA, kiedy społeczeństwo dowiedziało się, że Monika Lewiński to jednak lubi cygara.
Jak to mniej Cię obchodzi dziecko? - pomyślałem i spojrzałem na tę kobietę w śmiesznym mundurku w kolorze mojego najbardziej nielubianego sweterka.
A żeby Ci się trojaczki urodziły siłami natury, żeby miały na zmianę kolkę, sraczkę i rosły im ząbki. Żeby Ci się winda zepsuła i żeby nad sypialnią małych zamieszkali studenci, żeby dwa razy każdej nocy psuł Ci się domofon i żeby koty się marcowały pod Twoim oknem. Żeby twoje dzieci nie cierpiały się kąpać i żeby spały po 15 minut podczas dnia, a w nocy po 20, żebyś nie miała pokarmu przez pierwszy tydzień, a potem żebyś miała za dużo pokarmu, żeby w końcu okazało się że wszystkie z twoich dzieci mają przejawy ADHD i jedno z nich zaczęło grać na perkusji, drugie uwielbiało wielkie maszyny do prac w kopalni a trzecie miało bardzo głośne gazy. Może wtedy zastanowisz się paskudna czarownico co i kiedy mówisz. Podłość ludzka nie ma granic!
Potem już tradycyjnie weszliśmy do samolotu, nikt mnie już nie zaczepiał, z tego wszystkiego odeszła mi ochota na jakieś skupiania się w pieluszkę, położyłem się spać na miejscu taty, który poszedł rząd przodu, a ja przykryty moim ulubionym kocykiem zacząłem regularnie chrapać. Na zewnątrz było ciemno i zimno.
Ciocia była profesjonalna (pracowała z dziećmi, kiedy mieszkała w Polsce, więc wiedziała co robi) i zbliżyliśmy się do siebie. Była podobna do prababci w sposobie mówienia i używała podobnych słów. Czułem się jak i siebie w domu.
Teraz się musieliśmy pożegnać, ale nie na długo, więc nie rozpłakałem się. Wręcz przeciwnie, położyłem się radośnie na nosidełku i przespałem całą drogę na JFK. Okazała się długa i korkowata, bo jakieś roboty drogowe, jakieś malowanie pasów etc. W Wielkanoc, ja się pytam? Boga sercu nie macie?
Dojechaliśmy jednak na godzinę przed odlotem do miasteczka, które nazywa się lotniskiem, utknęliśmy w jeszcze jednym korku przed terminalem, ja się zastanawiałem czy zrobienie kupy przyspieszy czy spowolni bieg do bramki, gdzie się oddaje bagaże (w końcu biegunka bierze swoją nazwę od biegania), ale zanim się zdecydowałem tata użył mnie jako argumentu, że musimy oddać bagaże bez kolejki, i gdybym wtedy zapodał salwę, to cały jego misternie upleciony plany zamienił by się w gówno. Dosłownie (przepraszam ale bez wulgaryzmów ta scena nie miała by odpowiedniej dramaturgii). Odpuściłem więc mu i całemu terminalowi. Pan za ladą zapytał, czy mamy bilety. Mieliśmy, ale cyfrowo, więc zaczął on kręcić coś, ze trzeba wydrukować, wtedy tata pokazał mnie, a ja się głupawo uśmiechnąłem.
-Tatusiu, czy mam ulać? - zapytałem poprzez lekkie odbicie spod śledziony.
- on już jest bardzo zmęczony dzisiejszą podróżą - powiedział tata i dał do zrozumienia, że mam teraz się nie śmiać, tylko zrobić drgającą bródkę i szklane oczy.
- ok, ok - dał za wygraną człowiek mający władzę zabrania nam bagaży i wydrukował bileciki na pokład. Jeden zero dla nas.
Pobiegliśmy do kontroli osobistej, gdzie napotkaliśmy na dłuższą kolejkę niż do bagażu. Stary numer. Bródka, oczka, delikatnie jęczymy.... idzie pani w niebieskim kubraczku i tata mówi, że Phoenix, że dziecko, że późno... etc.
- Bardziej martwi mnie to, że jesteście spóźnieni, niż to że macie dziecko - odpowiedziała.
Stała się cisza. Cisza. To co powiedziała wyssało z mojej głowy cały szum terminala, cały rumor lotniska, huk startującego Boeinga 767, wszechdźwięk obracającej się wokół własnej osi ziemi... Odtwarzałem sobie w pamięci to zdanie w kompletnej ciszy, w tak ogromnym oburzeniu, że porównać to można do tego punktu w historii USA, kiedy społeczeństwo dowiedziało się, że Monika Lewiński to jednak lubi cygara.
Jak to mniej Cię obchodzi dziecko? - pomyślałem i spojrzałem na tę kobietę w śmiesznym mundurku w kolorze mojego najbardziej nielubianego sweterka.
A żeby Ci się trojaczki urodziły siłami natury, żeby miały na zmianę kolkę, sraczkę i rosły im ząbki. Żeby Ci się winda zepsuła i żeby nad sypialnią małych zamieszkali studenci, żeby dwa razy każdej nocy psuł Ci się domofon i żeby koty się marcowały pod Twoim oknem. Żeby twoje dzieci nie cierpiały się kąpać i żeby spały po 15 minut podczas dnia, a w nocy po 20, żebyś nie miała pokarmu przez pierwszy tydzień, a potem żebyś miała za dużo pokarmu, żeby w końcu okazało się że wszystkie z twoich dzieci mają przejawy ADHD i jedno z nich zaczęło grać na perkusji, drugie uwielbiało wielkie maszyny do prac w kopalni a trzecie miało bardzo głośne gazy. Może wtedy zastanowisz się paskudna czarownico co i kiedy mówisz. Podłość ludzka nie ma granic!
Potem już tradycyjnie weszliśmy do samolotu, nikt mnie już nie zaczepiał, z tego wszystkiego odeszła mi ochota na jakieś skupiania się w pieluszkę, położyłem się spać na miejscu taty, który poszedł rząd przodu, a ja przykryty moim ulubionym kocykiem zacząłem regularnie chrapać. Na zewnątrz było ciemno i zimno.
niedziela, 21 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - TYGRYSY I DINOZAURY
No dobra, nie są tacy straszni. Zabierają mnie od czasu do czasu na fajne wyjścia. Prawdopodobnie zżarło ich sumienie po tym musicalu i doszli do wniosku, że pozostawianie mnie w domu jest słabe przynajmniej z trzech powodów:
Mama nie ma kogo karmić w najmniej oczekiwanym miejscu (amerykanie nie bardzo lubią widoku kobiety z małym ssakiem przyczepionym do piersi. Publicznie. Fuj!)
Rodzice nie mogą spokojnie wysiąść na stacji, gdzie jest winda tylko muszą wybrać dowolną, gdzie są tylko schody. I muszą łazić w górę i dół. A to męczy.
Oboje nie mają czego wnosić po schodach (mam na myśli mój wózek) na stacjach, gdzie muszą wysiąść a nie ma windy.
Dlatego właśnie prawdopodobnie dlatego tym razem zabrali mnie ze sobą. Oczywiście tata jak zwykle marudził, że paluszek (tak o mnie mówią rodzice - amerykanie mają taki fajny zwrot, kiedy ktoś do nich powie coś, czego nie lubią albo nie rozumieją. Jak zacznę mówić, to powiem im właśnie to co mówią lokalesi. Paluszek Yourself!) nic nie będzie rozumiał i najlepiej jak przyjedziemy tu za kilka lat to mi tata wszystko opowie. Mądrala, a może nie będę chciał słuchać?
No dobra, bez nerw, bo mnie jeszcze nie wezmą - pomyślałem i usiadłem wygodnie w moim ( dla przyzwoitości muszę to powiedzieć - nie moim, tylko pożyczonym od kuzynki Sophie) wózku i dałem się w spokoju powieźć do American Museum of Natural History.
Muzeum jest wielkie. Ma cztery piętra i na każdym można spędzić pewnie pół dnia. Mówię poważnie. Zaraz po wejściu, na wysokość wszystkich 4 pięter stoi ogroooooomna kula ( która jest przy okazji kinem 360 stopni), która symbolizuje słońce i jeżeli przyjąć, że to rzeczywiście jest słońce to kula ziemska miała rozmiary piłki, na której w domu skaczę z tatą w dużym pokoju. Teraz już rozumiem, jak wielkie jest słoneczko, bo skoro ziemia na której żyję wydaje mi się nieskończenie wielka to ono musi być po prostu ogromne. Tak, właśnie tak bym to nazwał.
Na pierwsze piętro wiodą strzałki na podłodze mówiące o tym, że tam jest tygrys. I rzeczywiście w jednej z gablot stał wielki kocur i w ogóle się nie ruszał. Poprosiłem o podjechanie do niego i wyjęcie mnie z wózka. Zapukałem raz, ale się nie ruszył. Uderzyłem ręką po raz drugi, ale też nie miało to efektu w postaci nawet drgnięcia okiem czy wąsem. Szczerzył tylko kicior kły i nic. Normalnie po takim zagajeniu to się ludzie do mnie uśmiechają, a ten zwierzak nic. Więc trochę ponosili mnie rodzice wokół i straciłem zainteresowanie tym podobno strasznym zwierzem. Nuda. Normalnie nuda.
Za to zupełnie nie nudno było w sali, gdzie podwieszono pod sufitem wieloryba o naturalnej wielkości. Tak, to zrobiło na mnie wrażenie, bo taka ryba to normalnie jest gigant. Też się trochę mało ruszała, ale uznałem, że skoro wisi pod sufitem to pewnie się boi ruszyć bo może spaść. Ludzie siedzieli sobie pod nią i patrzyli na jej brzuch. Był imponujący. Większy nawet od brzucha mojego taty! Sala z rybami miała jeszcze kilka fascynujących okazów, ale wszystkie były jakieś takie nieruchome. Doszedłem do wniosku, że to jakaś wystawa dla starszych ludzi, bo oni muszą mieć wszystko powoli, ale ja przecież jestem mały, żywy i lubię jak rzeczy się ruszają. A tutaj jedynymi ruszającymi się postaciami byliśmy my - czyli ludzie.
Żeby być zupełnie szczerym był jeden moment, którym zwierzaki się ruszały, ale nie były prawdziwe tylko sfilmowane. Akurat miałem złapać poobiednią drzemkę, kiedy mama i tata zdecydowali się pójść do zlokalizowanego na pierwszym piętrze kina. Na film o słonikach i małpkach. Jak to zwykle z nimi bywa, wymyślili sobie plan, który tak naprawdę nigdy nie miał prawa się dać zrealizować. Ułożyli mnie w wózeczku na końcu sali, nakryli kocykiem, żebym na pewno nic nie widział i usiedli kilka rzędów przede mną. Naiwni rodzice, jak mogliście pomyśleć, że dam wam obejrzeć ten prześmieszny film beze mnie. Pamiętacie dźwięk syreny straży pożarnej, o którym mówiłem wcześniej? Moi rodzice świetnie pamiętali.
Tata zabrał mnie szybko z kina, ale właściwie nie o to mi chodziło, więc szybko przekształciłem podkówkę w banana na ustach i zacząłem machać rękami na znak, że jestem ok i że śmiało można mnie zabrać do sali kinowej.
Tak na marginesie, dorosłym strasznie długo zajmuje zanim nauczą się języka, którym mówimy do nich my - małe dzieci. A to takie proste. Przecież krzyczę nie po to, żeby ich wkurzyć, tylko żeby powiedzieć, że coś mnie dręczy, coś bym chciał. I ja przecież dokładnie pokazuję co bym chciał, ale mam wrażenie, że oni najpierw panikują a dopiero potem starają się zrozumieć. Tak jak w tym wypadku. Zacząłem płakać, bo nie widziałem filmu. Gdyby posadzić człowieka na miejscu przed ekranem a następnie ktoś zawiesiłbym prześcieradło przed jego oczami, to po zwróceniu uwagi temu kto to zrobił nie wyprowadzono by go z kina, tylko usunięto prześcieradło. To takie naturalne. A mnie wyniesiono.
Zażegnałem jednak kryzys i tata wszedł ze mną z powrotem do sali, gdzie było ciemno a na wielkim ekranie malutkie małpki piły z butelek.
- jakie one podobne do mnie, tylko jakby bardziej owłosione - pomyślałem, kiedy jedna z nich ssała butelkę zamykając powoli oczka. To były orangutany, które nie miały swoich domów, jakaś bardzo miła Pani od 30 lat mieszkała w dżungli i zajmowała się nimi. I były jeszcze słoniki. Słoniki już nie były do mnie podobne, bo od razu ważyły 80 kilo, a ja dopiero 8 ważę. Czyli można powiedzieć, że byłem do nich 10krotnie mniej podobny. No i nie mam na nosie tego długiego czegoś, czym można podkradać jabłka. W sumie to szkoda.
Po filmie poszliśmy tam gdzie były dinozaury i te gady dopiero mnie zainteresowały. Wielkie, zębate i przerażająco bez skóry. Jeżeli tak kościście wyglądały jak żyły, to nie dziwne że wymarły z zimna jak przyszedł lodowiec.
Były Dino-ryby, Dino-ptaki i Dino-mamuty. Spokojnie mógłbym się zmieścić do brzucha takiego potwora, ale mama powiedziała, że nie wolno tam wchodzić.
Właśnie - zauważyłem w moich rodzicach pewną zmianę. Od jakiegoś czasu pojawia się w ich ustach słowo - nie wolno. Kiedy sięgam po coś do stołu, mówią "nie wolno", kiedy biorę do buzi, coś co się nawinie mówią "nie wolno". Ja bym to zrozumiał, ale jeżeli nie idzie za tym wytłumaczenie dlaczego nie wolno, to wkurza mnie mnie to i pewnie jak będę starszy będę buntował się przeciw zakazom. Bo, że nie powinno się zrzucać ze stołu jedzenia, to wiem, ale z drugiej strony to nie czynię zbyt dużej krzywdy nikomu, a rozwijam zmysły, jak wkładam coś do buzi to chcę poznać nowe smaki, jak pcham paluszki w nieznane miejsca, to chcę je poznać. To, że przy okazji trochę nabrudzę i będzie trzeba prać, to nie jest wielka szkoda, tylko wygoda moich rodziców. Dlatego apeluję - rodzice, dajcie mi się rozwijać, stawiajcie bariery tam, gdzie rzeczywiście musicie, a nie gdzie wam wygodniej. Chcecie, żebym szybko się uczył? - nie zabraniajcie mi. Na dzień dzisiejszy według was to co robię to bałaganienie, a według mnie - to nauka. Rzekłem.
Wchodzenie do brzucha dinozaura byłoby niezłą lekcją wf-u, biologii i archeologii, ale w tym wypadku zgadzam się z mamą - nie powinienem tam wchodzić. Widzicie - ja nie mam zamiaru przekraczać niepotrzebnie granic. Rozumiem was bardziej, niż wy rozumiecie, że was rozumiem.
Muzeum historii natury było super. Szkoda, że mieliśmy tak mało czasu, bo nie zobaczyliśmy nawet jednej piątej tego co tam jest, nie mówiąc już o tym, że to co widzieliśmy to tylko tak po łepkach, nawet dobrze opisów nie przeczytaliśmy. Ale było warto a tata obiecał, że jak będę większy (chyba dlatego, że teraz nie sięgałem do gablot i nie wiele widziałem, jeśli nie wziął mnie na ręce) to mnie zabierze tu ponownie i przejdziemy wszystko od początku tak jak to powinno być. Polecam to miejsce, bo poza wszystkimi atrakcjami jest bardzo przyjazne dziecku. Przewijaki w męskiej toalecie, windy itp. Piątka z plusem.
Mama nie ma kogo karmić w najmniej oczekiwanym miejscu (amerykanie nie bardzo lubią widoku kobiety z małym ssakiem przyczepionym do piersi. Publicznie. Fuj!)
Rodzice nie mogą spokojnie wysiąść na stacji, gdzie jest winda tylko muszą wybrać dowolną, gdzie są tylko schody. I muszą łazić w górę i dół. A to męczy.
Oboje nie mają czego wnosić po schodach (mam na myśli mój wózek) na stacjach, gdzie muszą wysiąść a nie ma windy.
Dlatego właśnie prawdopodobnie dlatego tym razem zabrali mnie ze sobą. Oczywiście tata jak zwykle marudził, że paluszek (tak o mnie mówią rodzice - amerykanie mają taki fajny zwrot, kiedy ktoś do nich powie coś, czego nie lubią albo nie rozumieją. Jak zacznę mówić, to powiem im właśnie to co mówią lokalesi. Paluszek Yourself!) nic nie będzie rozumiał i najlepiej jak przyjedziemy tu za kilka lat to mi tata wszystko opowie. Mądrala, a może nie będę chciał słuchać?
No dobra, bez nerw, bo mnie jeszcze nie wezmą - pomyślałem i usiadłem wygodnie w moim ( dla przyzwoitości muszę to powiedzieć - nie moim, tylko pożyczonym od kuzynki Sophie) wózku i dałem się w spokoju powieźć do American Museum of Natural History.
Muzeum jest wielkie. Ma cztery piętra i na każdym można spędzić pewnie pół dnia. Mówię poważnie. Zaraz po wejściu, na wysokość wszystkich 4 pięter stoi ogroooooomna kula ( która jest przy okazji kinem 360 stopni), która symbolizuje słońce i jeżeli przyjąć, że to rzeczywiście jest słońce to kula ziemska miała rozmiary piłki, na której w domu skaczę z tatą w dużym pokoju. Teraz już rozumiem, jak wielkie jest słoneczko, bo skoro ziemia na której żyję wydaje mi się nieskończenie wielka to ono musi być po prostu ogromne. Tak, właśnie tak bym to nazwał.
Na pierwsze piętro wiodą strzałki na podłodze mówiące o tym, że tam jest tygrys. I rzeczywiście w jednej z gablot stał wielki kocur i w ogóle się nie ruszał. Poprosiłem o podjechanie do niego i wyjęcie mnie z wózka. Zapukałem raz, ale się nie ruszył. Uderzyłem ręką po raz drugi, ale też nie miało to efektu w postaci nawet drgnięcia okiem czy wąsem. Szczerzył tylko kicior kły i nic. Normalnie po takim zagajeniu to się ludzie do mnie uśmiechają, a ten zwierzak nic. Więc trochę ponosili mnie rodzice wokół i straciłem zainteresowanie tym podobno strasznym zwierzem. Nuda. Normalnie nuda.
Za to zupełnie nie nudno było w sali, gdzie podwieszono pod sufitem wieloryba o naturalnej wielkości. Tak, to zrobiło na mnie wrażenie, bo taka ryba to normalnie jest gigant. Też się trochę mało ruszała, ale uznałem, że skoro wisi pod sufitem to pewnie się boi ruszyć bo może spaść. Ludzie siedzieli sobie pod nią i patrzyli na jej brzuch. Był imponujący. Większy nawet od brzucha mojego taty! Sala z rybami miała jeszcze kilka fascynujących okazów, ale wszystkie były jakieś takie nieruchome. Doszedłem do wniosku, że to jakaś wystawa dla starszych ludzi, bo oni muszą mieć wszystko powoli, ale ja przecież jestem mały, żywy i lubię jak rzeczy się ruszają. A tutaj jedynymi ruszającymi się postaciami byliśmy my - czyli ludzie.
Żeby być zupełnie szczerym był jeden moment, którym zwierzaki się ruszały, ale nie były prawdziwe tylko sfilmowane. Akurat miałem złapać poobiednią drzemkę, kiedy mama i tata zdecydowali się pójść do zlokalizowanego na pierwszym piętrze kina. Na film o słonikach i małpkach. Jak to zwykle z nimi bywa, wymyślili sobie plan, który tak naprawdę nigdy nie miał prawa się dać zrealizować. Ułożyli mnie w wózeczku na końcu sali, nakryli kocykiem, żebym na pewno nic nie widział i usiedli kilka rzędów przede mną. Naiwni rodzice, jak mogliście pomyśleć, że dam wam obejrzeć ten prześmieszny film beze mnie. Pamiętacie dźwięk syreny straży pożarnej, o którym mówiłem wcześniej? Moi rodzice świetnie pamiętali.
Tata zabrał mnie szybko z kina, ale właściwie nie o to mi chodziło, więc szybko przekształciłem podkówkę w banana na ustach i zacząłem machać rękami na znak, że jestem ok i że śmiało można mnie zabrać do sali kinowej.
Tak na marginesie, dorosłym strasznie długo zajmuje zanim nauczą się języka, którym mówimy do nich my - małe dzieci. A to takie proste. Przecież krzyczę nie po to, żeby ich wkurzyć, tylko żeby powiedzieć, że coś mnie dręczy, coś bym chciał. I ja przecież dokładnie pokazuję co bym chciał, ale mam wrażenie, że oni najpierw panikują a dopiero potem starają się zrozumieć. Tak jak w tym wypadku. Zacząłem płakać, bo nie widziałem filmu. Gdyby posadzić człowieka na miejscu przed ekranem a następnie ktoś zawiesiłbym prześcieradło przed jego oczami, to po zwróceniu uwagi temu kto to zrobił nie wyprowadzono by go z kina, tylko usunięto prześcieradło. To takie naturalne. A mnie wyniesiono.
Zażegnałem jednak kryzys i tata wszedł ze mną z powrotem do sali, gdzie było ciemno a na wielkim ekranie malutkie małpki piły z butelek.
- jakie one podobne do mnie, tylko jakby bardziej owłosione - pomyślałem, kiedy jedna z nich ssała butelkę zamykając powoli oczka. To były orangutany, które nie miały swoich domów, jakaś bardzo miła Pani od 30 lat mieszkała w dżungli i zajmowała się nimi. I były jeszcze słoniki. Słoniki już nie były do mnie podobne, bo od razu ważyły 80 kilo, a ja dopiero 8 ważę. Czyli można powiedzieć, że byłem do nich 10krotnie mniej podobny. No i nie mam na nosie tego długiego czegoś, czym można podkradać jabłka. W sumie to szkoda.
Po filmie poszliśmy tam gdzie były dinozaury i te gady dopiero mnie zainteresowały. Wielkie, zębate i przerażająco bez skóry. Jeżeli tak kościście wyglądały jak żyły, to nie dziwne że wymarły z zimna jak przyszedł lodowiec.
Były Dino-ryby, Dino-ptaki i Dino-mamuty. Spokojnie mógłbym się zmieścić do brzucha takiego potwora, ale mama powiedziała, że nie wolno tam wchodzić.
Właśnie - zauważyłem w moich rodzicach pewną zmianę. Od jakiegoś czasu pojawia się w ich ustach słowo - nie wolno. Kiedy sięgam po coś do stołu, mówią "nie wolno", kiedy biorę do buzi, coś co się nawinie mówią "nie wolno". Ja bym to zrozumiał, ale jeżeli nie idzie za tym wytłumaczenie dlaczego nie wolno, to wkurza mnie mnie to i pewnie jak będę starszy będę buntował się przeciw zakazom. Bo, że nie powinno się zrzucać ze stołu jedzenia, to wiem, ale z drugiej strony to nie czynię zbyt dużej krzywdy nikomu, a rozwijam zmysły, jak wkładam coś do buzi to chcę poznać nowe smaki, jak pcham paluszki w nieznane miejsca, to chcę je poznać. To, że przy okazji trochę nabrudzę i będzie trzeba prać, to nie jest wielka szkoda, tylko wygoda moich rodziców. Dlatego apeluję - rodzice, dajcie mi się rozwijać, stawiajcie bariery tam, gdzie rzeczywiście musicie, a nie gdzie wam wygodniej. Chcecie, żebym szybko się uczył? - nie zabraniajcie mi. Na dzień dzisiejszy według was to co robię to bałaganienie, a według mnie - to nauka. Rzekłem.
Wchodzenie do brzucha dinozaura byłoby niezłą lekcją wf-u, biologii i archeologii, ale w tym wypadku zgadzam się z mamą - nie powinienem tam wchodzić. Widzicie - ja nie mam zamiaru przekraczać niepotrzebnie granic. Rozumiem was bardziej, niż wy rozumiecie, że was rozumiem.
Muzeum historii natury było super. Szkoda, że mieliśmy tak mało czasu, bo nie zobaczyliśmy nawet jednej piątej tego co tam jest, nie mówiąc już o tym, że to co widzieliśmy to tylko tak po łepkach, nawet dobrze opisów nie przeczytaliśmy. Ale było warto a tata obiecał, że jak będę większy (chyba dlatego, że teraz nie sięgałem do gablot i nie wiele widziałem, jeśli nie wziął mnie na ręce) to mnie zabierze tu ponownie i przejdziemy wszystko od początku tak jak to powinno być. Polecam to miejsce, bo poza wszystkimi atrakcjami jest bardzo przyjazne dziecku. Przewijaki w męskiej toalecie, windy itp. Piątka z plusem.
czwartek, 18 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - WIELKANOC
To moja pierwsza Wielkanoc. Jestem jeszcze nie ochrzczony, więc w sumie to nie wiem wiele, ale wiem, że dla mamy to była ważna chwila. Zabrała nas do kościoła w niedzielę rano a w sobotę byliśmy święcić pokarmy tam, gdzie przyjechało wielu Polaków. Bardzo ładne koszyki, takie przystrojone i nostalgiczne (tak sobie myślę, choć to tylko przypuszczenia, że im bardziej ktoś tęsknił za domem tym bardziej tradycyjny koszyk wybrał i bardziej po polsku go ubrał) Był co prawda jeden koszyk w kształcie głównego bohatera filmu AUTA, ale to wypadek przy pracy był. Ksiądz mówił po polsku, koszyki były polskie, kiełbasa zwyczajna, a dzień słoneczny.
W Wielkanoc rano, jak już nadmieniłem, byliśmy za to w kościele, w którym ksiądz mówił po angielsku, więc uznałem że słuchać nie trzeba i zaczepiałem ludzi na około. O ile tygrys w muzeum nie reagował na moje zaczepki o tyle większość otaczających mnie ludzi - tak. Wystarczył jeden uśmiech i niegłośne " yehhh" i już miałem delikwenta na kontakt wzrokowy. Rzucałem mu wtedy zalotny grymas, tak zwany rozpoczynacz a potem machałem nogami jakbym chciał skakać z radości, że ktoś się zainteresował. Ludzi było dużo, więc po skończeniu rzędu za mną, zająłem się dalszymi. To było super, bo tu ludzie bardzo radośnie reagują na śmiejące się dziecko. "So Cute" - to najczęściej słyszane przez mnie słowo. Jeszcze " Hi little buddy". Śmieszni ci ludzie są. Dają się tak łatwo wciągnąć i manipulować. Gdybym wtedy zaczął wyjmować im portfel z torebki pewnie też powiedzieli by "he is so cute. Look at this little clever guy". A fundusz by rósł. Tak czy owak. Msza była długa, wiec było co robić.
Po powrocie usiedliśmy do stołu a na mnie czas przyszedł i zapadłem w przedobiednią drzemkę. Dopiero moja kuzynka Sophie zaczęła pukać ręką w szybę, że już jest i że pora na zabawę. Dla kobiet wszystko. Więc wstałem szybko, zjadłem mleko, beknąłem jak na prawdziwego mężczyznę przystało i uśmiechnąłem się do mojej kuzynki przeciągle.
Sophie ma prawie trzy lata i jak mówiłem nie potrafi mówić po polsku. Ale to w sumie nie dziwne, skoro wujek Michał mówi po angielsku lepiej niż po naszemu a jego żona jest z pochodzenia Peruwianką. Sophie urodziła się w NY, stąd nie potrzeba jej znać innego języka niż lokalny. Jest bardzo ładną dziewczynką, ma śliczne ciemne oczy oraz włosy i pewnie gdy będę starszy będzie moją ulubioną kuzynką, bo w gruncie rzeczy jest jedyną, którą znam. I najbliższą. Wiekiem i więzami krwi.
Sophie już sama siedzi więc dostała swoje krzesełko przy stole, a ja musiałem siedzieć na kolanach. Ale widziałem dobrze, co było do jedzenia. Był żurek z kiełbasą białą, był pasztet zrobiony przez Ciocię Lidkę, była sałatka jarzynowa i ogóreczki kiszone. Nie za wiele potraw, ale za to jakie! Niebo w gębie, choć tym razem nie chciałem zbytnio się angażować w jedzenie (przyznam się, że od kilku dni nie było tzw dwójeczki, więc chciałem zrobić rodzicom niespodziankę w najmniej odpowiednim momencie, a po sałatce z ogóreczkiem to mogłem nie móc tego kontrolować) tak więc spokojnie obserwowałem jak zachwycają się wszyscy pożywieniem i dostojnie konstruowałem top5 potraw na Wielkanocnym stole na podstawie echów i achów zgromadzonych gości. Pierwsze miejsce wg mnie - Pasztet. Drugie - Żurek. Trzecie - sałatka, a poza pudłem to w sumie już nie ważne i ciężko było ocenić. Grand Prix zdobył sernik, który był tak dobry, że mój tata złamał swoje przyrzeczenie, iż nie będzie jadł słodyczy (zarzekł się już w grudniu zeszłego roku) i skaleczył się jednym kawałkiem serniczka. Wybaczam mu, bo do tej pory był dzielny a przyjemność płynąca ze smakowania tego ciasta musiała być wielka, bo jęczał jak jeleń na rykowisku.
Dobrze jest tak usiąść razem w Święta, jakkolwiek ktokolwiek je przeżywa i być z bliskimi tak blisko jak się chce. Tata mnie przytulił i powiedział, że bardzo mnie kocha, mama przytuliła tatę i powiedziała, że bardzo go kocha a potem oboje pocałowali nie w policzki. Potem Sophie ucałowała mnie mocno, pomachała mi na pożegnanie i biorąc swoją mamę za rękę poszła na podwórko, a potem do samochodu. Nie będę tego pamiętał, ale wierzę, że dzieciństwa pozostają nam odczucia zamiast wspomnień. To co pozostanie we mnie po tym niedzielnym poranku to poczucie ciepła, miłości do innych i bezpieczeństwa.
W Wielkanoc rano, jak już nadmieniłem, byliśmy za to w kościele, w którym ksiądz mówił po angielsku, więc uznałem że słuchać nie trzeba i zaczepiałem ludzi na około. O ile tygrys w muzeum nie reagował na moje zaczepki o tyle większość otaczających mnie ludzi - tak. Wystarczył jeden uśmiech i niegłośne " yehhh" i już miałem delikwenta na kontakt wzrokowy. Rzucałem mu wtedy zalotny grymas, tak zwany rozpoczynacz a potem machałem nogami jakbym chciał skakać z radości, że ktoś się zainteresował. Ludzi było dużo, więc po skończeniu rzędu za mną, zająłem się dalszymi. To było super, bo tu ludzie bardzo radośnie reagują na śmiejące się dziecko. "So Cute" - to najczęściej słyszane przez mnie słowo. Jeszcze " Hi little buddy". Śmieszni ci ludzie są. Dają się tak łatwo wciągnąć i manipulować. Gdybym wtedy zaczął wyjmować im portfel z torebki pewnie też powiedzieli by "he is so cute. Look at this little clever guy". A fundusz by rósł. Tak czy owak. Msza była długa, wiec było co robić.
Po powrocie usiedliśmy do stołu a na mnie czas przyszedł i zapadłem w przedobiednią drzemkę. Dopiero moja kuzynka Sophie zaczęła pukać ręką w szybę, że już jest i że pora na zabawę. Dla kobiet wszystko. Więc wstałem szybko, zjadłem mleko, beknąłem jak na prawdziwego mężczyznę przystało i uśmiechnąłem się do mojej kuzynki przeciągle.
Sophie ma prawie trzy lata i jak mówiłem nie potrafi mówić po polsku. Ale to w sumie nie dziwne, skoro wujek Michał mówi po angielsku lepiej niż po naszemu a jego żona jest z pochodzenia Peruwianką. Sophie urodziła się w NY, stąd nie potrzeba jej znać innego języka niż lokalny. Jest bardzo ładną dziewczynką, ma śliczne ciemne oczy oraz włosy i pewnie gdy będę starszy będzie moją ulubioną kuzynką, bo w gruncie rzeczy jest jedyną, którą znam. I najbliższą. Wiekiem i więzami krwi.
Sophie już sama siedzi więc dostała swoje krzesełko przy stole, a ja musiałem siedzieć na kolanach. Ale widziałem dobrze, co było do jedzenia. Był żurek z kiełbasą białą, był pasztet zrobiony przez Ciocię Lidkę, była sałatka jarzynowa i ogóreczki kiszone. Nie za wiele potraw, ale za to jakie! Niebo w gębie, choć tym razem nie chciałem zbytnio się angażować w jedzenie (przyznam się, że od kilku dni nie było tzw dwójeczki, więc chciałem zrobić rodzicom niespodziankę w najmniej odpowiednim momencie, a po sałatce z ogóreczkiem to mogłem nie móc tego kontrolować) tak więc spokojnie obserwowałem jak zachwycają się wszyscy pożywieniem i dostojnie konstruowałem top5 potraw na Wielkanocnym stole na podstawie echów i achów zgromadzonych gości. Pierwsze miejsce wg mnie - Pasztet. Drugie - Żurek. Trzecie - sałatka, a poza pudłem to w sumie już nie ważne i ciężko było ocenić. Grand Prix zdobył sernik, który był tak dobry, że mój tata złamał swoje przyrzeczenie, iż nie będzie jadł słodyczy (zarzekł się już w grudniu zeszłego roku) i skaleczył się jednym kawałkiem serniczka. Wybaczam mu, bo do tej pory był dzielny a przyjemność płynąca ze smakowania tego ciasta musiała być wielka, bo jęczał jak jeleń na rykowisku.
Dobrze jest tak usiąść razem w Święta, jakkolwiek ktokolwiek je przeżywa i być z bliskimi tak blisko jak się chce. Tata mnie przytulił i powiedział, że bardzo mnie kocha, mama przytuliła tatę i powiedziała, że bardzo go kocha a potem oboje pocałowali nie w policzki. Potem Sophie ucałowała mnie mocno, pomachała mi na pożegnanie i biorąc swoją mamę za rękę poszła na podwórko, a potem do samochodu. Nie będę tego pamiętał, ale wierzę, że dzieciństwa pozostają nam odczucia zamiast wspomnień. To co pozostanie we mnie po tym niedzielnym poranku to poczucie ciepła, miłości do innych i bezpieczeństwa.
środa, 17 lipca 2013
wtorek, 16 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - WIECZORNE ATRAKCJE
Niestety nie wzięli mnie. W sumie to zrozumiałe, ale z drugiej strony fakt, że mam dopiero 6 miesięcy nie powinien mnie dyskryminować w żadnym względzie, prawda? Bo żebym nie wiedział, że coś szykują, to może i nawet bym się nie wkurzył, ale ponieważ wrednie, dzień przedtem, poszli niosąc mnie na swoim własnym brzuchu do budki, gdzie sprzedaje się bilety na musical i zapytali o możliwość kupienia biletu na Chicago, to wiedziałem wszystko. Owszem, mówili po angielsku ale jaka to dla mnie różnica, przecież tak samo dobrze mógłbym rozumieć Chiński. Mniejsza o to. Zrozumiałem co zamierzają i już wiedziałem co się święci kiedy w nocy, w czasie gdy normalnie śpię usłyszałem monotonny szum laktatora, który śpiewał piosenkę pt. Mama zostawi Cię w domu, tata zostawi Cię w domu... Taka kołysanka dla paluszka. Jak słyszę ten dźwięk, to jestem pewny, że coś planują. Coś nie nie uwzględnia mnie. A ja chciałbym zobaczyć musical, chciałbym w nocy pochodzić po mieście i ujrzeć na właśnie oczy wieczorne życie Nowojorczyków. Co to, ja gorszy jestem?
I oto siedzę w domu, wszyscy śpią, rodziców jeszcze nie ma, bo jednak musical to musi trochę potrwać i zastanawiam się co by było, gdybym z nimi poszedł. Gdyby tylko doszli do wniosku, że jednak jestem godzien. Zamykam oczy i widzę...
Była godzina 8:00 wieczorem. Wszyscy weszli do teatru, ubrani jak na musical przystało, czyli ładne sweterki dla Panów ( czasem marynarka, ale klubowa) a Panie w sukienkach quasi wyjściowych z butami na średnio wysokim obcasie. Ja ubrany jak na co dzień, taka niewymuszona elegancja europejska (znaczy bodziak w paseczki i pajacyk w kolorze Lylla Roosh). Siedliśmy w ostatnim rzędzie, bo za późno kupiliśmy bilety, a do tego nie dostaliśmy wspólnych miejsc, z tego samego powodu. Mama ulokowana za Tatą, a ja w wózku obok nich. Widać było wszystko, bo Chicago jest robione tak, że orkiestra siedzi na scenie i wypełnia jej głębokość a meritum dzieje się w pierwszym planie. Tak więc z dowolnego miejsca na widowni wygląda to pięknie i brzmi pięknie.
Podniosła się kurtyna i Pani zaczyna śpiewać pięknym głosem kończąc każdą frazę pięknym vibrato. To ona jest główną bohaterką. Nie jest dobra, bo zabija swojego kochanka a potem trafia do więzienia. Na szczęście ma dużo poczucia humoru i dobrego męża (czytaj głupawego), który płaci za prawnika - najlepszego w mieście. To tak w skrócie, nie ma co się rozwodzić nad treścią, bo w musicalach (choć jeszcze w sumie żadnego nie widziałem, ale coś mi mówi, że tak to jest) na równi z treścią, a czasem nawet ważniejsza jest forma. A na Broadway'u to gdzie jak gdzie, ale forma jest fantastyczna.
Zespół był dobrany tak, żeby ci którzy śpiewają mieli głosy doniosłe, potężne, ciekawe, To tworzyło mieszankę, która przez 2 ponad godziny są w stanie przytrzymać publikę na miejscach a jeszcze do tego zachęca do silnego klaskania na koniec.
Chcicago jest musicalem, który jest jednym za najdłużej wystawianych przedstawień w NY, co nie zmienia faktu że nikt struny głosowej nie żałuje, na widowni jest zawsze pełno lokalesów i turystów, a atmosfera jest przednia. Tak około połowy spektaklu zaczęło mi się nudzić. Bo tak, Pani ciągle śpiewała, że chce być gwiazdą, druga Pani okazała się być Panem a Pan, który grał główną rolę mówił, że dla niego najważniejsza jest miłość, a za bycie prawnikiem niewinnej przecież ( tak cały czas mówiła - czemu jej nie wierzyć) głównej bohaterki życzył sobie majątek. Nawet dziecko by zrozumiało, że coś tu nie tak. Zacząłem się wiercić i powoli dawać znaki, że czas nagli i może nam uciec ostatnie metro. Rodzice nie dawali za wygraną i wsadzili mi smoczek w buzię. To tym bardziej mnie wkurzyło, bo ja chciałem iść a nie ssać. Gdybym chciał ssać, to bym przecież powiedział "ehmn". Tak jak zwykle. Przecież to jasne, nie?
Skutek żaden, więć przypomniałem sobie, jak moi rodzice zareagowali na dźwięk przejeżdżającej straży pożarnej, kiedy dzień przed wędrowaliśmy po Manhattanie. Ten dźwięk składał się z dwóch elementów. Jeden o modulacji sinusoidalnej, od bardzo niskich częstotliwościach (takich drapiących wręcz po łydkach) aż po prawie ultradźwięki przy czym cały czas słyszalne - bardzo słyszalne. Druga składowa to dźwięk o ciągłej naturze, tak jak kilka klaksonów podbitych estradowym wzmacniaczem. Taki właśnie sygnał włączyłem zaraz przed antraktem. Zadziałało natychmiast. Pani ze sceny powiedziała, że ona w takich warunkach pracować nie może, dyrygent rzuciła we mnie batutą, a obsługa zmuszona przebiegiem wypadków zadzwoniła po Policję....
Obudziła mnie mama, która weszła do pokoju. Po cichu ale nie wystarczająco po cichu. Pożyła się obok mnie i pocałowała w czoło. Obrzydliwy zwyczaj. A bakterie?
Nie otworzyłem oczu, żeby nie robić jej przykrości. Przysunęła do mojego ucha usta i powiedziała:
- Wiesz paluszku, byliśmy dziś na musicalu Chicago. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie i w dodatku osobno, bo kupiliśmy bilety w ostatniej chwili....
Kiedy skończyła pomyślałem, że w przyszłości najlepiej będzie mi zarabiać jako jasnowidz. Chciałem tylko zapytać, czy jakieś dziecko przerwało spektakl przeraźliwym płaczem, ale nie wiedziałem jak w ich języku jest "przeraźliwy płacz". W moim to brzmi jak "obpa pto". Ale nie zrozumieli by. Więc nie zapytałem.
Mama opowiedziała mi też, że wracając do domu przeszli z tatą na przez Times Square późnym wieczorem i zrobiło to na nich duże wrażenie. Ale o tym nie umiem powiedzieć za wiele bo mnie tam nie było. Znalazłem jednak kilka zdjęć w aparacie taty. Powinny wystarczyć za opis.
I mały filmik na koniec
I oto siedzę w domu, wszyscy śpią, rodziców jeszcze nie ma, bo jednak musical to musi trochę potrwać i zastanawiam się co by było, gdybym z nimi poszedł. Gdyby tylko doszli do wniosku, że jednak jestem godzien. Zamykam oczy i widzę...
Była godzina 8:00 wieczorem. Wszyscy weszli do teatru, ubrani jak na musical przystało, czyli ładne sweterki dla Panów ( czasem marynarka, ale klubowa) a Panie w sukienkach quasi wyjściowych z butami na średnio wysokim obcasie. Ja ubrany jak na co dzień, taka niewymuszona elegancja europejska (znaczy bodziak w paseczki i pajacyk w kolorze Lylla Roosh). Siedliśmy w ostatnim rzędzie, bo za późno kupiliśmy bilety, a do tego nie dostaliśmy wspólnych miejsc, z tego samego powodu. Mama ulokowana za Tatą, a ja w wózku obok nich. Widać było wszystko, bo Chicago jest robione tak, że orkiestra siedzi na scenie i wypełnia jej głębokość a meritum dzieje się w pierwszym planie. Tak więc z dowolnego miejsca na widowni wygląda to pięknie i brzmi pięknie.
Podniosła się kurtyna i Pani zaczyna śpiewać pięknym głosem kończąc każdą frazę pięknym vibrato. To ona jest główną bohaterką. Nie jest dobra, bo zabija swojego kochanka a potem trafia do więzienia. Na szczęście ma dużo poczucia humoru i dobrego męża (czytaj głupawego), który płaci za prawnika - najlepszego w mieście. To tak w skrócie, nie ma co się rozwodzić nad treścią, bo w musicalach (choć jeszcze w sumie żadnego nie widziałem, ale coś mi mówi, że tak to jest) na równi z treścią, a czasem nawet ważniejsza jest forma. A na Broadway'u to gdzie jak gdzie, ale forma jest fantastyczna.
Zespół był dobrany tak, żeby ci którzy śpiewają mieli głosy doniosłe, potężne, ciekawe, To tworzyło mieszankę, która przez 2 ponad godziny są w stanie przytrzymać publikę na miejscach a jeszcze do tego zachęca do silnego klaskania na koniec.
Chcicago jest musicalem, który jest jednym za najdłużej wystawianych przedstawień w NY, co nie zmienia faktu że nikt struny głosowej nie żałuje, na widowni jest zawsze pełno lokalesów i turystów, a atmosfera jest przednia. Tak około połowy spektaklu zaczęło mi się nudzić. Bo tak, Pani ciągle śpiewała, że chce być gwiazdą, druga Pani okazała się być Panem a Pan, który grał główną rolę mówił, że dla niego najważniejsza jest miłość, a za bycie prawnikiem niewinnej przecież ( tak cały czas mówiła - czemu jej nie wierzyć) głównej bohaterki życzył sobie majątek. Nawet dziecko by zrozumiało, że coś tu nie tak. Zacząłem się wiercić i powoli dawać znaki, że czas nagli i może nam uciec ostatnie metro. Rodzice nie dawali za wygraną i wsadzili mi smoczek w buzię. To tym bardziej mnie wkurzyło, bo ja chciałem iść a nie ssać. Gdybym chciał ssać, to bym przecież powiedział "ehmn". Tak jak zwykle. Przecież to jasne, nie?
Skutek żaden, więć przypomniałem sobie, jak moi rodzice zareagowali na dźwięk przejeżdżającej straży pożarnej, kiedy dzień przed wędrowaliśmy po Manhattanie. Ten dźwięk składał się z dwóch elementów. Jeden o modulacji sinusoidalnej, od bardzo niskich częstotliwościach (takich drapiących wręcz po łydkach) aż po prawie ultradźwięki przy czym cały czas słyszalne - bardzo słyszalne. Druga składowa to dźwięk o ciągłej naturze, tak jak kilka klaksonów podbitych estradowym wzmacniaczem. Taki właśnie sygnał włączyłem zaraz przed antraktem. Zadziałało natychmiast. Pani ze sceny powiedziała, że ona w takich warunkach pracować nie może, dyrygent rzuciła we mnie batutą, a obsługa zmuszona przebiegiem wypadków zadzwoniła po Policję....
Obudziła mnie mama, która weszła do pokoju. Po cichu ale nie wystarczająco po cichu. Pożyła się obok mnie i pocałowała w czoło. Obrzydliwy zwyczaj. A bakterie?
Nie otworzyłem oczu, żeby nie robić jej przykrości. Przysunęła do mojego ucha usta i powiedziała:
- Wiesz paluszku, byliśmy dziś na musicalu Chicago. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie i w dodatku osobno, bo kupiliśmy bilety w ostatniej chwili....
Kiedy skończyła pomyślałem, że w przyszłości najlepiej będzie mi zarabiać jako jasnowidz. Chciałem tylko zapytać, czy jakieś dziecko przerwało spektakl przeraźliwym płaczem, ale nie wiedziałem jak w ich języku jest "przeraźliwy płacz". W moim to brzmi jak "obpa pto". Ale nie zrozumieli by. Więc nie zapytałem.
Mama opowiedziała mi też, że wracając do domu przeszli z tatą na przez Times Square późnym wieczorem i zrobiło to na nich duże wrażenie. Ale o tym nie umiem powiedzieć za wiele bo mnie tam nie było. Znalazłem jednak kilka zdjęć w aparacie taty. Powinny wystarczyć za opis.
I mały filmik na koniec
WIZYTA NA FESTIWALU REGGAELAND W PŁOCKU
W weekend byliśmy na końcówce festiwalu reggaeland w Płocku. Jak ważna dla dzieci jest muzyka pokazuje film, a jak ważny jest dla rodziców dobrze spędzony weekend razem wiemy my. Mama i Tata.
W tym roku mamy zamiar jeszcze jeden festiwal odwiedzić. Oczywiście powiemy o tym potem.
niedziela, 14 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - JESZCZE TROCHĘ RESTAURACJI I DZIECIĘCYCH PRZEMYŚLEŃ
Przypomniałem sobie nazwę tej włoskiej knajpy, w której byliśmy niedawno. Nazywała się Spumani's Garden. Wujek Michał powiedział mi, że na Manhattanie są tysiące fajnych miejsc, tylko poukrywanych, trzeba trochę wiedzieć o Nowym Jorku żeby to wszystko poznajdować, bo na tyle tego dużo i w różnych lokalizacjach, że i miesiąca by nie starczyło. Zacząłem się zastanawiać, czy chciałbym tu mieszkać. Bo tak - ciemno trochę na dolnym Manhattanie, ale z drugiej strony widziałem Central Park i podobało mi się słoneczko i przestrzeń. Jedzenia dużo i wszelakie (na razie mam zaliczone włoskie i chińskie), transport wszędzie metrem (choć z wózkiem to mama i tata mieli problemy - nie zawsze jest zejście dla uwózkowionych czy winda), kwiecień piękny, ciepły i nie śmierdzący, fajni ludzie (większość się do mnie uśmiecha i mówi takie dziwne wyrazy, to znaczy wszyscy mówią do mnie dziwnie, ale Ci mówią podobnie jak aktorka, która w Misiu niezrozumiale wołała Pasażera Stanisława Palucha do samolotu do Londynu - Thank you). Reasumując - nadal nie wiem, czy chciałbym tu mieszkać. Mało dzieci poznałem. Może wrócę do tematu jak poznam rówieśników.
Dygresje dygresjami, a wujek M. pokazał nam miejsce, które ewidentnie wpisałem po stronie plusowej tego wielkiego miasta. Nazywa się to Chelsey Market i o ile kiedyś było budynkiem, w którym miał miejsce targ mięsny (a może i warzywny) to teraz został on przerobiony na ciąg bardzo przyjemnych, nowoczesnych restauracyjek. Wystrój surowy, ale właśnie dlatego bardzo nowoczesny, cegła i szkło i multum restauracyjek. Różnych, różnistych. Tajska, francuskie bistro, naleśnikarnia, sea food i co tam sobie człowiek wymarzy. Taka jaskinia knajp. Wszystko pod dachem, sufit na normalnej wysokości, co stwarza wrażenie przytulności i zapachy wydobywające się z każdego z przybytków zachęcające do wejścia choć na kęs. Nie skorzystaliśmy, bo trochę przyciasno się tam akurat zrobiło, a przed nami była uczta, którą zapewnił nam Michał, wujek który jest szefem kuchni jednej z restauracji w New Jersey (mogłem już o tym wspominać)
Żeby było weselej ta restauracja też się nazywała Market, ale jej wystrój był z goła inny. Była bardziej elegancka, zasiadana, z białymi serwetkami na stołach i fantastyczną obsługą. Trzeba jeszcze dodać, że wujek był szefem kuchni tej restauracji pół roku temu, więc znał wszystkich, połowa z dań była jego przepisu i poza tym wiedział dokładnie gdzie nas zabiera, co będziemy jeść i opowiadał nam po kolei jak się dane danie robi, jak powinno smakować, co powinno się czuć jedząc to, a co tamto, jak był zrobiony sos, jakie zioła powinny być w tej potrawie, a jakich nie ma a powinny i nagle cała kolacja stała się ucztą nie tylko smakową, ale także ucztą wyobraźni, bo różnorakość dań (było ich 5 przystawek, 4 różne dania główne, przekąska pomiędzy przystawkami, a głównym i potem 4 różne desery - dobrym pomysłem w takich sytuacjach jest branie dużo różnych rzeczy i dzielenie się nimi, wtedy każdy ma możliwość zasmakowania wszystkiego), jakie nam zaserwowano w połączeniu z opisem ich genezy spowodowało, że siedzieliśmy tam ponad 3 godziny. Ja co prawda byłem trochę marudny, oczywiście dostałem kawałek chleba więc się obraziłem i poszedłem spać, ale w sumie to dzień był udany, rodzice zadowoleni, Sophie, moja kuzynka powiedziała do mnie "I love you Karo" więc właściwie to można zaliczyć dzień do fajnych. I jeszcze rodzice mi zdradzili, że pójdziemy na mecz Phoenix Suns kiedy będziemy w Arizonie, więc będę mógł na żywo zobaczyć jak wujek Marcin gra w koszykówkę. Już się nie mogę doczekać.
piątek, 12 lipca 2013
SMAKI 2 (b) - CHIŃSKIE
Wjechaliśmy do restauracji jak cesarz na czele terakotowej armii. Państwo Chiństwo powiedziało nam dzień dobry w trzech językach ( ang, chin, hisz ) i pokazało nam drogę do stolika. Na sali nie było nikogo oprócz nas i obsługi, co według standardów podróżniczych nie wróży dobrze, ale w Nowym Jorku to wcale nie oznacza, że nikt tu nie bywa tylko zwyczajnie, że czas lunchu jeszcze nie nadszedł. Usadowiliśmy się na końcu sali i wujek Michał zamówił coś, co dla mnie jeszcze jest tajemnicą i brzmi albo po hiszpańsku albo po chińsku. Jedzenie chyba było dobre bo wszyscy wydawali takie śmieszne dźwięki typu "hmmm" albo "oahhh" tylko, że oczywiście nie podzielono się ze mną tym co na stole było.
General Tsao Chcicken, babka z batatów i mięsa kurczęcego oraz naleśnik z kukurydzy i mięsem wołowym zasmażany w głębokim oleju ( na chrupko) mamiły swoimi zaletami ale ja, ja jako sześciomiesięcznik dostałem tradycyjnie bułę. I to nawet niepełnowartościową, bo obgryzioną przez tatę. Owszem, trochę podziobałem tego ogryzka ale po pięciu minutach już mi się znudził i zacząłem wszystkim pokazywać, iż jestem pełnoprawnym uczestnikiem tego lanczu i domagam się swoich praw.
Prawo pierwsze - siedzieć na poziomie wszystkich i widzieć wszystkie potrawy
Prawo drugie - móc próbować wszystkich potraw, jakie weszły na stół. Rękami.
Prawo trzecie - móc pić napoje, a nie tylko mleko.
I tę odezwę miałem zamiary wywiesić, niczym Martin Luter, na drzwiach restauracji przybijając kartkę do framugi wejścia. Na szczęście moi rodzice (których nota bene coraz bardziej rozgryzam) doszli do wniosku, że jestem na tyle duży i odpowiedzialny, że mogą dać mi spróbować ryżu. Dwa i pół z moich praw obywatelskich zostało spełnionych, wiec uznałem że nie będę robił awantury na ten temat. I całkiem odpowiedzialnie i w dorosły sposób zająłem się talerzykiem ryżu, jaki dała mi mama.
Pani kelnerka nie miała też nic przeciwko temu, że jem ryżyk i przy okazji karmię wizytujące nocą karaluchy, bo podeszła do mnie mówiąc "o, so kiut, bery najs bejbi" a potem wzięła mnie na ręce i śmiała się na mnie jakbym był jakimś małym buddą a rozpierdziel, jaki zrobiłem pod stołem był przestrzennym dziełem sztuki dłuta Wita Stwosza.
Napisałem, że wszystkie dwa i pół prawa się wypełniły, a wprawny obserwator zauważy, że nie piłem dorosłych pokarmów w tej Peruchińskiej restauracji. Wcześniej jednak w jednej z tych dziwnych kawiarni, gdzie tata ma amok w oczach gdyż jest darmowy internet i tylko w ten sposób może wrzucić na bloga wszystko to co napisałem, rodzice zamówili dużą kawę z mlekiem a ja przeciągłym wyciem zacząłem domagać się swojej części. Ona nie musi być wielka. Może być proporcjonalna do mojej wagi ciała ( teraz już ponad 8 kg) w odniesieniu do wagi ciała rodziców. Niewiele to,a ja będę usatysfakcjonowany. Tak czy owak dostałem kubek kawy, ale mój entuzjazm opadł jak tylko zamoczyłem dzioba, bo tak, mleko chude (po tym co daje mama, to wszystko co nie jest śmietanką, jest beeee) kawa bez kofeiny i bez cukru. Rany, jak oni chcą czerpać radość życia, jak nawet dobrej kawy nie potrafią sobie zamówić! Rodzice, moi rodzice, jak tylko zacznę mówić ja wam to wszystko wytłumaczę, powiem o co chodzi w życiu i dlaczego należy żyć pełną piersią, jeść i pić tylko najlepsze rzeczy. Uff.
General Tsao Chcicken, babka z batatów i mięsa kurczęcego oraz naleśnik z kukurydzy i mięsem wołowym zasmażany w głębokim oleju ( na chrupko) mamiły swoimi zaletami ale ja, ja jako sześciomiesięcznik dostałem tradycyjnie bułę. I to nawet niepełnowartościową, bo obgryzioną przez tatę. Owszem, trochę podziobałem tego ogryzka ale po pięciu minutach już mi się znudził i zacząłem wszystkim pokazywać, iż jestem pełnoprawnym uczestnikiem tego lanczu i domagam się swoich praw.
Prawo pierwsze - siedzieć na poziomie wszystkich i widzieć wszystkie potrawy
Prawo drugie - móc próbować wszystkich potraw, jakie weszły na stół. Rękami.
Prawo trzecie - móc pić napoje, a nie tylko mleko.
I tę odezwę miałem zamiary wywiesić, niczym Martin Luter, na drzwiach restauracji przybijając kartkę do framugi wejścia. Na szczęście moi rodzice (których nota bene coraz bardziej rozgryzam) doszli do wniosku, że jestem na tyle duży i odpowiedzialny, że mogą dać mi spróbować ryżu. Dwa i pół z moich praw obywatelskich zostało spełnionych, wiec uznałem że nie będę robił awantury na ten temat. I całkiem odpowiedzialnie i w dorosły sposób zająłem się talerzykiem ryżu, jaki dała mi mama.
Pani kelnerka nie miała też nic przeciwko temu, że jem ryżyk i przy okazji karmię wizytujące nocą karaluchy, bo podeszła do mnie mówiąc "o, so kiut, bery najs bejbi" a potem wzięła mnie na ręce i śmiała się na mnie jakbym był jakimś małym buddą a rozpierdziel, jaki zrobiłem pod stołem był przestrzennym dziełem sztuki dłuta Wita Stwosza.
Napisałem, że wszystkie dwa i pół prawa się wypełniły, a wprawny obserwator zauważy, że nie piłem dorosłych pokarmów w tej Peruchińskiej restauracji. Wcześniej jednak w jednej z tych dziwnych kawiarni, gdzie tata ma amok w oczach gdyż jest darmowy internet i tylko w ten sposób może wrzucić na bloga wszystko to co napisałem, rodzice zamówili dużą kawę z mlekiem a ja przeciągłym wyciem zacząłem domagać się swojej części. Ona nie musi być wielka. Może być proporcjonalna do mojej wagi ciała ( teraz już ponad 8 kg) w odniesieniu do wagi ciała rodziców. Niewiele to,a ja będę usatysfakcjonowany. Tak czy owak dostałem kubek kawy, ale mój entuzjazm opadł jak tylko zamoczyłem dzioba, bo tak, mleko chude (po tym co daje mama, to wszystko co nie jest śmietanką, jest beeee) kawa bez kofeiny i bez cukru. Rany, jak oni chcą czerpać radość życia, jak nawet dobrej kawy nie potrafią sobie zamówić! Rodzice, moi rodzice, jak tylko zacznę mówić ja wam to wszystko wytłumaczę, powiem o co chodzi w życiu i dlaczego należy żyć pełną piersią, jeść i pić tylko najlepsze rzeczy. Uff.
czwartek, 11 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - MANHATTAN
Poranki już są zupełnie normalne. Czyli pobudka o 6:00, trochę skakania a potem przedśniadaniowa drzemka. Muszę w ten sposób sprawę załatwiać, bo rodzice mnie ciągają ze sobą wszędzie co powoduje, że zmęczony jestem wieczorem bardzo i już żadnej imprezy rozręcić się nie da. A rano są nowe siły, nowe moce i dużo radości.
Dużo radości sprawiła mi też wycieczka na Manhattan. Słoneczko pokazało swoje nowojorskie oblicze już od samego rana, co prawda trochę wiał wiatr, ale mama i tata mnie bardzo dobrze opatulili kocykami i takim tam różnymi gadżetami, że mogło sobie śmiało wiać i wiać.
Ze Staten Island, gdzie jak już nadmieniłem, aktualnie mieszkamy płynie prom, który codziennie zabiera tysiące ludzi z jednego brzegu na drugi i tymże właśnie promem można przedostać się na dolny Manhattan i około 11:00 rano zaokrętowaliśmy się nań mając nadzieję, że głów nam nie urwie, bo rodzice ewidentnie chcieli spędzić cały rejs na odkrytym pokładzie, a to chyba w związku z tym, że prom ten przepływa w bezpośredniej bliskości Statuy Wolności. The American Dream, wszyscy wstać i do hymnu!
Pewnie można się z tego śmiać, bo ten American Dream wydaje się być sztuczny i lukrowy, ale patrząc na to jakie święci tryumfy, jak ludzie bardzo wierzą, że Ameryka jest najbardziej wolnym krajem, najlepszym i nie ma korzystniejszych rozwiązań, niż te które są tutaj, to rzeczywiście sposób w jaki ludzie o tym mówią budzi szacunek. Bo wpoić takie przeświadczenie w tyle milionów ludzi, a jeszcze spowodować, że jest ono w ich umysłach od tylu lat, to na prawdę majstersztyk. A z drugiej strony skoro Orson Wells był w stanie kilku dziesięciu tysiącom Amerykanów wmówić, że na terenie ich kraju wylądowało UFO i ludzie zaczęli uciekać z domów... Może to kwestia ludzi, a nie tych których nimi rządzą. A może silna koniunkcja tych wypadkowych? Ile z resztą ja mam lat, żeby się o takie rzeczy martwić.
Przy statule wolności wycieczkowicze robili sobie zdjęcia, które mój tata nazywa zdjęciami z serii "Ja i...", czyli klasycznie osoba lub dwie na boku zdjęcia a z tyłu obiekt, na tle którego osoba chce być sfotografowana. Tata nie przepada za takimi zdjęciami, ale ludzie chyba nie podzielają jego zdania, bo chętnych do zdjęcia było dużo, ja sobie spokojnie leżałem w wózku i patrzyłem jak wielka Pani chyba z lodami w ręku przepływa spokojnie obok naszego promu.
Dolny Manhattan przywitał nas tym samym słońcem co na Staten Island tylko że jeszcze cieplejszym i przyjemniejszym. Rodzice wsadzili mnie ponownie w wózek i pojechaliśmy wzdłuż Battery Park, a potem skręciliśmy w stronę Broadway i Wall Street. Manhattan wydał mi się bardzo ciemny i wysoki. Tak, to chyba dobre określenia tej części Nowego Jorku. Skąd to wiem? Leżę cały czas twarzą do góry, wiec zauważam to, czego nie zauważają dorośli, szczególnie idą z opuszczonymi głowami i myślą o swoich problemach.
Dlaczego ciemno? Ostatnie dni przysporzyły mi wielu zmarszczek mimicznych przez to, że słoneczko wpadało do mojego wózka i musiałem z oczu robić szparki i marszczyć czoło. Na Manhattanie mogłem spokojnie patrzeć w niebo bez efektu, jaki opisałem przed chwilą i czułem duży komfort. Po prostu słońce świeci bardzo rzadko prostopadle do ulic a budynki są tak wysokie, że nie łatwo jest się słoneczku przedostać na dół. Co powodowało, że czułem się jak w wielkiej studni. Ale się nie bałem, bo rodzice cały czas byli ze mną.
Nowy jork jest jak wielki plac zabaw, na którym cały czas pojawiają się nowe dzieci i urozmaicają kocioł z rozrywkami. Samochody trąbią, jakby chciały jeszcze szybciej przegonić czas, który im ucieka jak stoją korkach. Budynki pną się do nieba i chyba tylko dzięki temu, że są tak bardzo oszklone jasność poprzez odbijanie się od ścian dociera na dół. To trochę wygląda jak dno oceanu, po którym bardzo szybko przepływają ławice, czasoprzestrzeń chwieje się się z prawej do lewej i w tym megalopolistycznym bujaniu życie znajduje sobie strumienie rzeczywistości, która nadaje bieg wydarzeniom. Dlatego warto czasem uciec z dolnego Manhattanu i pojechać trochę wyżej i w bok, gdzie mniej ludzi powoduje mniejszy tłum, mniejszy tumult i świat wydaje się być spokojniejszy. Greenwich Village - droga i bardzo trendy dzielnica, w której moda krzyżuje się z tradycyjną zabudową, gdzie na dole budynków nie uświadczysz sklepów chińskich ani nawet cynamonowych, a za to można zajrzeć do bistro w stylu francuskim, kawiarni rodem z Włoch, ale ze sznytem nowoczesności, zjeść wrapa albo sandwicha i napić się naprawdę dobrej kawy. Trochę ą-ę, ale przynajmniej można uciec do zgiełku.
Nasz przewodnik Wujek Michał, którego rolę moi rodzice ocenili bardzo wysoko zaproponował, abyśmy zajrzeli do knajpy, która łączy ze sobą dwa światy - latynoamerykański i azjatycki. Miejsce miało nazwę, której nie umiem przytoczyć, wygląd podrzędnej knajpy w Azji, ale fakt, że połączono tam wpływy dwóch krajów ( Chin i Peru) zachęcił nas tak, że dla nas to były 3 gwiazdki, a nie plastikowe stoły z ceratą na nich.
Dużo radości sprawiła mi też wycieczka na Manhattan. Słoneczko pokazało swoje nowojorskie oblicze już od samego rana, co prawda trochę wiał wiatr, ale mama i tata mnie bardzo dobrze opatulili kocykami i takim tam różnymi gadżetami, że mogło sobie śmiało wiać i wiać.
Ze Staten Island, gdzie jak już nadmieniłem, aktualnie mieszkamy płynie prom, który codziennie zabiera tysiące ludzi z jednego brzegu na drugi i tymże właśnie promem można przedostać się na dolny Manhattan i około 11:00 rano zaokrętowaliśmy się nań mając nadzieję, że głów nam nie urwie, bo rodzice ewidentnie chcieli spędzić cały rejs na odkrytym pokładzie, a to chyba w związku z tym, że prom ten przepływa w bezpośredniej bliskości Statuy Wolności. The American Dream, wszyscy wstać i do hymnu!
Pewnie można się z tego śmiać, bo ten American Dream wydaje się być sztuczny i lukrowy, ale patrząc na to jakie święci tryumfy, jak ludzie bardzo wierzą, że Ameryka jest najbardziej wolnym krajem, najlepszym i nie ma korzystniejszych rozwiązań, niż te które są tutaj, to rzeczywiście sposób w jaki ludzie o tym mówią budzi szacunek. Bo wpoić takie przeświadczenie w tyle milionów ludzi, a jeszcze spowodować, że jest ono w ich umysłach od tylu lat, to na prawdę majstersztyk. A z drugiej strony skoro Orson Wells był w stanie kilku dziesięciu tysiącom Amerykanów wmówić, że na terenie ich kraju wylądowało UFO i ludzie zaczęli uciekać z domów... Może to kwestia ludzi, a nie tych których nimi rządzą. A może silna koniunkcja tych wypadkowych? Ile z resztą ja mam lat, żeby się o takie rzeczy martwić.
Przy statule wolności wycieczkowicze robili sobie zdjęcia, które mój tata nazywa zdjęciami z serii "Ja i...", czyli klasycznie osoba lub dwie na boku zdjęcia a z tyłu obiekt, na tle którego osoba chce być sfotografowana. Tata nie przepada za takimi zdjęciami, ale ludzie chyba nie podzielają jego zdania, bo chętnych do zdjęcia było dużo, ja sobie spokojnie leżałem w wózku i patrzyłem jak wielka Pani chyba z lodami w ręku przepływa spokojnie obok naszego promu.
Dolny Manhattan przywitał nas tym samym słońcem co na Staten Island tylko że jeszcze cieplejszym i przyjemniejszym. Rodzice wsadzili mnie ponownie w wózek i pojechaliśmy wzdłuż Battery Park, a potem skręciliśmy w stronę Broadway i Wall Street. Manhattan wydał mi się bardzo ciemny i wysoki. Tak, to chyba dobre określenia tej części Nowego Jorku. Skąd to wiem? Leżę cały czas twarzą do góry, wiec zauważam to, czego nie zauważają dorośli, szczególnie idą z opuszczonymi głowami i myślą o swoich problemach.
Dlaczego ciemno? Ostatnie dni przysporzyły mi wielu zmarszczek mimicznych przez to, że słoneczko wpadało do mojego wózka i musiałem z oczu robić szparki i marszczyć czoło. Na Manhattanie mogłem spokojnie patrzeć w niebo bez efektu, jaki opisałem przed chwilą i czułem duży komfort. Po prostu słońce świeci bardzo rzadko prostopadle do ulic a budynki są tak wysokie, że nie łatwo jest się słoneczku przedostać na dół. Co powodowało, że czułem się jak w wielkiej studni. Ale się nie bałem, bo rodzice cały czas byli ze mną.
Nowy jork jest jak wielki plac zabaw, na którym cały czas pojawiają się nowe dzieci i urozmaicają kocioł z rozrywkami. Samochody trąbią, jakby chciały jeszcze szybciej przegonić czas, który im ucieka jak stoją korkach. Budynki pną się do nieba i chyba tylko dzięki temu, że są tak bardzo oszklone jasność poprzez odbijanie się od ścian dociera na dół. To trochę wygląda jak dno oceanu, po którym bardzo szybko przepływają ławice, czasoprzestrzeń chwieje się się z prawej do lewej i w tym megalopolistycznym bujaniu życie znajduje sobie strumienie rzeczywistości, która nadaje bieg wydarzeniom. Dlatego warto czasem uciec z dolnego Manhattanu i pojechać trochę wyżej i w bok, gdzie mniej ludzi powoduje mniejszy tłum, mniejszy tumult i świat wydaje się być spokojniejszy. Greenwich Village - droga i bardzo trendy dzielnica, w której moda krzyżuje się z tradycyjną zabudową, gdzie na dole budynków nie uświadczysz sklepów chińskich ani nawet cynamonowych, a za to można zajrzeć do bistro w stylu francuskim, kawiarni rodem z Włoch, ale ze sznytem nowoczesności, zjeść wrapa albo sandwicha i napić się naprawdę dobrej kawy. Trochę ą-ę, ale przynajmniej można uciec do zgiełku.
Nasz przewodnik Wujek Michał, którego rolę moi rodzice ocenili bardzo wysoko zaproponował, abyśmy zajrzeli do knajpy, która łączy ze sobą dwa światy - latynoamerykański i azjatycki. Miejsce miało nazwę, której nie umiem przytoczyć, wygląd podrzędnej knajpy w Azji, ale fakt, że połączono tam wpływy dwóch krajów ( Chin i Peru) zachęcił nas tak, że dla nas to były 3 gwiazdki, a nie plastikowe stoły z ceratą na nich.
środa, 10 lipca 2013
IDŹ SWOJĄ DROGĄ
"Co dzień, gdy przejdziesz próg, jest
tyle dróg co w świat prowadzą
I znasz sto mądrych rad co drogę w świat
wybierać radzą
I wciąż ktoś mówi ci, że właśnie w tym tkwi
sprawy sedno
Byś mógł z tysiąca dróg wybrać tę jedną"
Od ponad półtora roku, kiedy słyszę tę piosenkę, ten
standard znany najpewniej wszystkim z wykonania Sinatry, a w genialnym
przekładzie mistrza Młynarskiego, kręci mi się łezka w oku, bo za każdym razem
kiedy docierają do mnie słowa, które każą iść swoją drogą, to widzę siebie
machającego na "do widzenia" swojemu dziecku, które wyrusza w jego
własną podróż, a my z mamą, patrząc na jego plecy zastanawiamy się, czy
wystarczająco dobrze go spakowaliśmy, czy wędka, którą wziął okaże się
wystarczająco wytrzymała, żeby złowił na tyle ryb, aby potem mógł konstruować
swoje wędki. Czy to wszystko co mu daliśmy to zbyt mało, a może za wiele?
Czy przeczytaliśmy mu wystarczającą ilość
bajek i bawiliśmy się w chowanego wystarczającą ilość razy, czy granice, które
mu wyznaczyliśmy były na tyle szerokie, aby zrozumiał i na tyle wąskie, aby
chciał patrzeć poza nie? Czy będzie czuł słowa ostatniej zwrotki, piosenki,
którą czasem śpiewałem mu do snu?..
"Bo przecież jest niejeden szlak, gdzie
trudniej iść, lecz idąc tak
Nie musisz brnąć w pochlebstwa dym
I karku giąć przed byle kim
Rozważ tę myśl, a potem idź, idź swoją
drogą"
Bo wypuszczanie ptaszyn z gniazda to bardzo
ciężka sztuka. Każda ze stron musi się do tej chwili porządnie przygotować.
Łatwiej jest wylatywać na młodych skrzydłach, bo wydaje się, że WSZYSTKO jest
jeszcze przed. A ci co pozostają wiedzą, że WSZYSTKO jest pomiędzy. Także
pomiędzy słowami. " Rozważ tę myśl, a potem idź swoją drogą"
wtorek, 9 lipca 2013
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - SMAK 1 - WŁOSKIE
Rodzice nie chcieli się ze mną podzielić przystawkami, dostałem jedynie skórkę od chleba. Phi, skórkę od chleba to można dać koniu (koniowi?). Ja chciałem to co wjechało na stół, czyli zielone ze szpinakiem i brokułami, ja chciałem smażone z panierce kalmary, ja chciałem kulki z ryżu z w sosie pomidorowym. Ja chciałem wszystko, a dostałem skórkę od chleba.
Piękny początek - pomyślałem sobie.
Miała być feria doznań a jest jest sucha buła. Zacząłem się trochę wiercić, wziął mnie na ręce tata, ale szybko mnie oddał mamie, więc nie mogłem się zemścić na nim, co w rezultacie skupiło się na mamie, bo ulałem na nią. Trafiłem tak, żeby nie mogła się za szybko wytrzeć i zanim tata podał mamie chusteczkę, to połowa wsiąkła w spodnie. Przyznam, że moi rodzice z godnością przyjmują moje ulewki, nigdy nie krzyknęli, nigdy nie winili mnie (i to jest śmieszne, bo przecież to JA wymiotuję i robię to z mojej własnej, nieprzymuszonej woli) tylko szybko wycierają i klepią po pleckach. Muszę wykoncypować inny sposób zwracania na siebie uwagi. Bardziej inwazyjny (choć uznałem, że cofka jest wystarczająco obrzydliwa - ale może nie powinienem spodziewać się takich reakcji od ludzi, którzy fascynują się tym co znajdują w mojej pieluszce po tym jak uznam, że czas na coś poważniejszego). Nie mniej jednak chyba trochę zadziałało bo mama powiedziała, iż dadzą mi spróbować Pizzę.
W tej restauracji serwuje się pizzę, która nie jest tradycyjną pizzą z Palermo. Ta tutaj ma grube drożdżowe ciasto, ser na cieście i dopiero potem pomidory w postaci sosu. Taka Margarita można powiedzieć, ale główną rolę gra ciasto. Grubość jego to pewnie z 5 cm, dobrze wypieczone, z chrupiącymi końcami, nie okrągła tylko kwadratowa i gorąca.
Mama posadziła mnie na kolanach, a tata pokroił pizzę kawałki i powoli zaczął podawać je do buzi.
Muszę przyznać, że moje reakcje zaskakiwały mnie samego. Od razy wyciągnąłem ręce żeby przejąć ładunek i wgryzłem się moimi dwoma dolnym jedynkami w ciasto. Od góry mięciutka poduszeczka naddała się moim dziąsłom, a żółty ser w połączeniu z sosem pomodoro wpłynął do moi ust. Dobra, gryźć to jeszcze nie umiem, ale ssać jak najbardziej. Zassałem ten smak i długo go przetwarzałem w kubeczkach.
Nie mam punktu odniesienia. Czuje smaki takie jakie są, nie analizuję ich w porównaniu do czegoś co kiedyś jadłem, bo jeszcze nigdy takiego czegoś nie jadłem. Biała kartka pod tytułem "ZMYSŁ SMAKU I POWONIENIA" zaczyna się zapisywać pierwszymi odczuciami bazowymi. I tak tego nie będę pamiętał, ale mój umysł będzie miał zakodowane w swojej nieskończonej przestrzeni dyskowej informacje, że pierwsza pizza smakowała tak jak ta. Może kiedyś zjem lepszą, może informacja się nadpisze i zaktualizuje, ale pierwsze dane mieszanki ciasto drożdżowe, żółty ser, sos pomidorowy będzie datowane 1.04.2012.
Kwaśne, słodkie i ciepłe. Pachnie przyprawami. Miękkie i łatwo się ssie. Bardzo smaczne, na pewno będę fanem tego wytworu kulinarnej imaginacji.
Oto jak Karol jadł pizzę.
Karol je pizze.
niedziela, 7 lipca 2013
SZUKANIE NIANI 2
Szukanie Niani ciąg dalszy.
Dlatego przeprowadziliśmy 10 spotkań a potem
3 najlepsze osoby spotkaliśmy jeszcze raz na 2 godziny, gdzie rozmowa była już
bardziej o życiu, wartościach i tym co nas pasjonuje. Odpowiada mi takie
rozwiązanie, bo okazuje się, że dopiero po 2-3 godzinach osoby mówią to co
myślą, a nie to co chciałyby aby potencjalni pracodawcy chcieliby usłyszeć.
Każdy ma swoje wartości i będzie ich szukał w niani i jeżeli tata jest fanem
wyścigów formuły jeden to pewnie niania, która zna osobiście Kubicę zaskarbi
sobie jego przychylność od razu i zakładam, że nie jest to zła droga.
Nasza niania po dwustopniowym procesie
rekrutacji zadzwoniła do nas i powiedziała, że jesteśmy trochę wariatami, tak
jak ona, więc jeżeli jeszcze się wahamy, to ona się już zdecydowała i jest
gotowa do pracy. Ujęła nas tym wszystkim, a ponieważ była naszą faworytką
podpisaliśmy z nią umowę. I znów przydaje się tata. Bo tego typu formalności
mamy przeważnie nie lubią i chętnie pozostawią je tatom. Czyli umowa z nianią,
której wzór łatwo znaleźć w Internecie a potem wizyta w Zusie, który przyznam
szczerze zaskoczył mnie swoją pomocą i podejściem do klienta.
Trzeba też wszystkim wiedzieć, że od 2012
Państwo subsydiuje legalne zatrudnianie niani poprzez opłacanie Zusu dla osób,
które zatrudnione są na umowę uaktywniającą przy założeniu, że dostają
minimalną pensję.
Wszystkie informacje znajdziecie tutaj http://www.zus.pl/default.asp?p=1&id=3640
Wszystkie informacje znajdziecie tutaj http://www.zus.pl/default.asp?p=1&id=3640
I dzięki temu stworzyliśmy legalnie jedno
miejsce pracy, mamy fantastyczną nianię, która stała się członkiem naszej
rodziny, Karol ją uwielbia, a tata okazał się ważnym elementem praktycznym
podczas tego całego procesu. Bo my mężczyźni lubimy być potrzebni.
a tu część pierwsza tego postu
http://tatakarola.blogspot.com/2013/07/szukanie-niani.html
a tu część pierwsza tego postu
http://tatakarola.blogspot.com/2013/07/szukanie-niani.html
RETROSPEKTYWA PODRÓŻNICZA - POZNAJEMY NOWY JORK
Okolica w jakiej mieszka moja Ciocia kojarzy mi się trochę z Norwegią. Znów pewnie powiecie, że nie mogę przecież wiedzieć jak wygląda Norwegia bo nigdy tam nie byłem, a ja znowu powiem, że są na ziemi i niebie takie rzeczy, które się nawet fizjologom nie śniły i pozostawię to w niedomówieniu. Więc Norwegia. Niskie zabudowania z sidingiem imitującym drewno albo z cegły, porządne dachy i uliczki doprowadzające do parkingów. Z okna widać jakby dolinę, ale to tylko złudzenie, bo przestrzeń jaka widoczna jest z dużego pokoju (gdzie często siedzę, stąd moja obserwacja) to lotnisko w Newark. Ale na tyle daleko, że nie słychać samolotów a widać w oddali światła portu lotniczego. Staten Island to miejsce spokojne, ciche i fantastyczne na rozpoczynanie długiej podróży po Stanach. Taki bufor adaptacyjny.
Chyba zadziałał, bo trzeciego dnia podróży obudziłem się na godzinkę o 4:00 rano, ale zaraz potem zasnąłem sobie smacznie obok mamy oraz taty i spałem do 8:00. Ale to wszystko może też dlatego, że poprzedniego dnia było emocjonująco, pierwszy raz widziałem Brooklyn i to nie ten z przewodników, nie te wszystkie miejsca, o których pisze lonely planet, tylko takie, które są prawdziwie oryginalne, używane przez tubylców i rzeczywiście smaczne. Dlaczego mówię smaczne? Bo jako 6 miesięczny już człowiek mam na tyle rozwinięte kubki smakowe, że najszybciej i najgłębiej poznaje świat przez smaki. A do tego nasz przewodnik, czyli mój wujek Michał jest szefem kuchni w restauracji i wszystko co nam pokazywał krążyło wokoło spraw jedzeniowych. Ja wiem, że jedząc tylko mleko mamy będzie mi ciężko podyskutować na tematy niuansów kulinarnych, ale zdaję się tu na moją intuicję oraz jednak łut szczęścia, że rodzice zaczną mi dawać normalne jedzenie. W końcu mam już 6 miesięcy!
Michał z moją kuzynką Sophie ( o niej jeszcze pisał nie będę bo mało się poznaliśmy - ona nieśmiała jest) wsadził nas w swój wielki samochód marki BUICK i przejechaliśmy fantastyczne miejsca na brooklynie. Chodziło o to, aby zobaczyć rzeczywistość nie zadeptaną przez turystów i gapiów. Tak jak w Paryżu chodzi się małymi uliczkami, gdzie bistro jedno przy drugim wypełnione jest Paryżanami, a nie obwieszonymi tysiącem i jednym aparatem Japończykami, tak tutaj jechaliśmy przez uliczki dystryktów, które zamieszkane były przez Włochów, a to Rosjan, a to Chińczyków a to znowu ludność czarnoskórą etc. Tak jak powiedział wuj Michał - brooklyn w tym regionie jest piękny bo co 5 bloków zaczyna się wręcz inny kraj, inne kolory, inne napisy na szyldach, inny odcień skóry na twarzy a to wszystko na tak małym areale. Jak taki żywy organizm składający się malutkich żywych organizmów, które dzięki matce naturze koegzystują perfekcyjnie mimo swojej różności kulturowej. Ale mają wspólny mianownik - żyją na brooklynie i Ci który potrafią to zrozumieć i docenić, mają wielkie szczęście, bo mogą w pełni z tego korzystać (mówię tu o poznawaniu skrajnie obcych kultur, które są za płotem) a Ci, którzy zamykają się w obrębie 4 ulic cierpią na lokalną klaustrofobię.
My na szczęście przyjechaliśmy tam, żeby rzez chwilę poczuć się, jak Ci którzy potrafią docenić tę różnorodność i nie dając właściwie nic od siebie wziąć dla siebie na tyle dużo, na ile Brooklyn pozwoli.
Wujek Michal po opowiedzeniu co nieco o jego historii związanych w Brooklynem zabrał nas do tradycyjnej brooklyńskiej włoskiej restauracji, gdzie kiedyś pracował. Takich restauracji jak ta pewnie jest w NY tysiące, ale wujek powiedział, że ona właśnie ma coś takiego w sobie, co ściąga dziesiątki osób każdego dnia. I rzeczywiście.
Jadąc ulicą wijącą się pod naziemną częścią nowojorskiego metra i wyglądająca jak tunel bez ścian, zbliżyliśmy się do parkingu, na którym absolutnie nie było miejsca. Czekanie nic nie dawało, więc zdecydowaliśmy się zrobić rundkę wokół jednego bloku i wrócić, może coś się w tym czasie zwolni. Znowu ulica pod torami ułożonymi na stalowej konstrukcji z lat 40-50, trochę przerdzewiała i kojarząca się ze scenami filmów kręconych w Chicago.
Tym razem udało nam się zaparkować i dziarskim krokiem weszliśmy do restauracji o wystroju takim, jak się można spodziewać we włoskiej knajpie na Brooklynie. Nie elegancko, ale z klimatem. Widać, że Włosi którzy prowadzili ten przybytek to nie byli ludzie, którzy dopiero co przyjechali z Toskanii, tylko właściwie już amerykanie włoskiego pochodzenia. Na ścianie przygasający neon z napisem "we are open" mniej więcej oddawał klimat miejsca.
Usiadłem wygodnie w foteliku i w oczekiwaniu na jedzenie (miało się wtedy okazać, czy lubię włoskie żarcie) zacząłem się głębiej zastanawiać nad doniosłością faktu, że właśnie w tej chwili mojego życia znalazłem się w Nowym Jorku. Mekce i Medinie kulinarnych wycieczek, Betlejem smaków i zapachów, Salt Lake City różnorodności jedzenia. Ponieważ ja dopiero zaczynam poznawać co to jest smak, co to jest dobre pożywienie, trafiła mi się nie lada gratka, żeby móc rzucić się na głęboką wodę organoleptycznych doznań już od samego początku. To jakby Vasco da Gama wsiadł do Appolo13, albo Lessie zadekował się w kapsule do podróży w czasie, to jakby Jagiellonia Białystok wygrała Ligę Mistrzów. Ta świadomość spowodowała błogi uśmiech na mojej twarzy. Nowy Jorku, jestem gotowy na to, abyś mnie nauczył czym jest smak. Otworzy mój umysł poprzez moje szeroko otwarte usta.
Subskrybuj:
Posty (Atom)