Mówi się, że targ rybny w Tokio to największy bazar z płetwalami na świecie. Prawie codziennie rano rusza gigantyczna maszyna, która podobno generuje kilkanaście milionów dolarów dziennie. Wszystko zaczyna się o jeszcze wcześnie w nocy, kiedy z wielkich i zionących suchą para chłodni wyjeżdżają pozamrażane na kość ciała tuńczyków. Specjalnie nazywam je ciałami, bo wielkościowo przypominają wielkich, brzuchatych chłopów, których bezruch jest na początku niepokojący. Szron jaki zbiera się na powierzchni tych niemych świadków walki pomiędzy człowiekiem a fauną morską, świadczy o tym, że są zmrożone naprawdę głęboko.
Japonia tuńczykiem stoi, jest to jeden z najmocniejszych krajów jeżeli chodzi o tę rybę, więc nie dziwne że tutejsi specjaliści mają fach w ręku i o tuńczyku wiedzą wszystko. Dlatego targ zaczyna się licytacją ogromnych ciał tuńczyków, w której ludzie, którzy nie wyglądający absolutnie na specjalistów, sprawdzają jakość mięsa, oglądają jego przezroczystość, konsystencję, zapach i smak odłupując drobne kawałki czerwonego jak wołowina mięsa. Faceci w przybrudnych spodniach, wyglądający jak zwykli rybacy wyrywają z głęboko mrożonych cielsk drobne fragmenty, prześwietlają je latarkami i czynią swoje notatki na małych karteczkach.
Następnie, kiedy każdy z rybnych brokerów ma już upatrzone swoje kościste zwłoki zaczyna się handel. Fabryczna hala nagle zamienia się w giełdę papierów wartościowych, człowiek w gumowych spodniach, jakby był to najlepiej skrojony u nowojorskiego krawca garnitur, wchodzi na spiętrzone palety i zaczyna szybko krzyczeć. Biznesmeni pachnący tranem podnoszą tylko rękę i w ciągu kilku sekund zamrożona do -30 stopni masa tuńczykowego mięsa bez ogona zmienia właściciela, co jest zaznaczane czarnym pisakiem po pokrytej lodowym lukrem powierzchni grzbietu ryby. Każda z nich waży nawet 200 kg, więc podczas takiej licytacji sprzedanych może być nawet 20 ton mięsa. A jest szansa, że nie doceniłem wielkość hali i całego przedsięwzięcia.
Prędkość tego procesu oraz brak znajomości języka powodowała, że nie wiedziałem, czy już właśnie został jakiś tuńczyk sprzedany, czy jeszcze nie, ale zwinność z jaką drugi z prowadzących pisał coś na rybach świadczyła o tym, że jedna transakcja trwała 3-4 sekundy.
Tuńczyki miały różne rodowody. Australijskie lub lokalne. Nam było to trudno rozpoznać, bo widzieliśmy takie wielkie ryby drugi raz w życiu, ale byli wśród nas Japończycy, których potrafili odczytać znaki na rybach i mówili, że ten jest z okolic Chin, a tamten z Nowej Zelandii.
Żeby zobaczyć tę licytacje, trzeba się zapisać w kolejkę i niestety, mimo że Japonia to kraj bardzo zaawansowany technicznie nie można tego zrobić online i trzeba się zgłosić przed rozpoczęciem licytacji. Kto pierwszy ten lepszy. W praktyce pierwszego dnia, kiedy przyjechaliśmy pod drzwi o godzinie 4:10 - miejsc już nie było. A dziennie taką licytacje może obejrzeć tylko 120 osób. I biorąc pod uwagę, że Japończycy są dość dużymi służbistami, to sto dwadzieścia i ani pół więcej. Drugiego dnia byliśmy za piętnaście trzecia - udało się zając kolejkę.
Zerwanie się o drugiej w nocy jednak się opłaca, bo sama licytacja to jedno, a potem można pójść zobaczyć co się z tymi ogromnymi rybami się dzieje. W ruch idą piły pionowe, jak do cięcia drewna i z mięsa wykrawa się kostki, które tem wkłada się do zamrażarki. Nad targiem unosi się dym z suchego lodu, który zapewnia swieżość tuńczyków żółto- lub błękitno- płetwych. Kostki te potem lądują w restauracjach w Japonii ale także na całymi świecie. Do sushi używa się także świeżego mięsa, ale oczywiście transport musi być szybszy przez co zasięg świeżyzny jest zupełnie inny. I takiego typu sushi jest oczywiście droższe.
Warto zobaczyć także sam targ pod kątem innych ryb, ośmiornic i innych morskich potworów. Karola fascynowało jak się zabija ryby, jak im się ucina ogony czy głowy i musieliśmy mu wytłumaczyć czemu zabijamy zwierzęta, żeby móc je zjeść. Nie miał do tego podejścia ideologicznego, ale powiedział, że trenerom tych ryb to będzie smutno kiedy one zginą.
Mimo tego, że obudził się o 3 w nocy był dzielny i zakrywając cały czas nos ręką (mówił, że brzydko pachnie) obejrzał z nami jak to z tymi tuńczykami jest.
Potem nam trochę energia spadła, więc polecamy odwiedzić zaraz po targu tokijski ONSEN, w którym są maty i pokoje rekreacyjne w których bez krępacji można się przespać, a baseny zapraszają aby się w nich wykąpać. Więc dzień jest długi, ale warty zerwania się o chorej porze.
I to koniec. Potem wróciliśmy do Warszawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz